Artykuły

"Kniaź Igor" po raz pierwszy

Kniaź Igor Aleksandra Borodina uważany jest powszechnie za jedno z wielkich dzieł literatury operowej XIX wieku i z tej racji cieszy się sławą w całym kulturalnym świecie. Jest to jednak sława, by tak rzec, teoretyczna, na scenach bowiem, poza ojczystym krajem kompozytora, pojawia się ono niezmiernie rzadko - podobnie zresztą, jak i inne najwybitniejsze opery rosyjskie: Chowańszczyzna Musorgskiego czy Sadko albo Noc majowa Rimskiego-Korsakowa.

Nie ma więc powodu do rozdzierania szat nad faktem, iż dzieło to nigdy jeszcze dotąd nie było wystawione w Warszawie (z podziwem raczej należy odnotować, że doczekało się już trzeciej inscenizacji w Poznaniu, a grano je również w Gdańsku i nawet na niewielkiej scenie w Bydgoszczy). Cieszyć się natomiast można, iż jesienią ubiegłego roku za sprawą Roberta Satanowskiego weszło także na scenę stołecznego Teatru Wielkiego.

Jedną z przyczyn rezerwy wielu teatrów wobec wprowadzenia na scenę dzieła Borodina są, jak można sądzić, trudności związane z wielkimi scenami zbiorowymi, wymagającymi rozległej przestrzeni oraz masy wykonawców. Przyczyny drugiej upatrywać można w ewidentnych słabościach libretta, wyrażających się m.in. w wątłości i niejasności dramatycznej akcji. Z przyczyną pierwszą w warszawskim Teatrze Wielkim nie było kłopotów: przestrzeni tu nie brakuje, a tłumy chórzystów, tancerzy i statystów wypełniały ją w dostatecznym stopniu, przyciągając oko świetną barwnością za sprawą efektownych kostiumów projektu Barbary Kędzierskiej. Pokonanie problemów związanych z przyczyną drugą jest sprawą inwencji oraz zręczności reżysera. I tutaj Laco Adamik, specjalista raczej w dziedzinie finezyjnych spektakli kameralnych, nie ze wszystkim stanął na wysokości zadania; nie potrafił w należyty sposób zdynamizować owych tłumów i odpowiednio nimi pokierować, w związku z czym poszczególne obrazy są zbyt statyczne, a treść ciągle nie dość czytelna - mimo iż zdecydowano się włączyć w tok spektaklu sporą część pomijanego zazwyczaj III aktu (dokomponowanego niemal w całości przez Głazunowa), przez co wyjaśniają się dalsze losy Igora w obozie połowieckim, sprawa jego ucieczki oraz fakt szczęśliwego powrotu do rodzinnego Putywla wespół z nawróconym Połowcem Owłurem miast syna Włodzimierza.

Nie wykorzystał reżyser nawet spektakularnego a istotnego dla rozwoju akcji (jako zła wróżba wobec zamierzonej wyprawy) momentu zaćmienia słońca w pierwszym obrazie opery, każąc scenografce usytuować cały ten obraz w pięknym skądinąd wnętrzu przestronnej cerkwi, skąd naturalnie trudno było owo zjawisko astronomiczne obserwować. Dodajmy jeszcze, że przedstawienie przygotowano w oryginalnej wersji językowej (i z udziałem plejady radzieckich śpiewaków) wobec czego, skoro zaćmienia nie pokazano dość wyraziście, można iść o zakład, że połowa widzów nie wie, o co w ogóle w tej scenie chodzi. Inne nieporozumienie scenograficzne, to obóz Połowców, otoczony solidnymi strażnicami z potężnych drewnianych bali. Rzecz wygląda, owszem, pięknie i bardzo efektownie, tylko... skąd u licha lotne koczownicze plemię wzięło ów budulec na rozległym bezleśnym stepie? I czy przenosząc się z miejsca na miejsce mieli Połowcy wozić owe ciężary za sobą?

Pora jednak przejść do spraw muzyczno-wokalnych. W przedstawieniu, które miałem możność oglądać, pośród śpiewaków solistów prym wiódł niewątpliwie odtwórca roli księcia Halickiego, wspaniały bas Walentin Piwowarow (w swoim czasie zresztą zwycięzca moskiewskiego Konkursu im. Czajkowskiego). Kreujący znakomicie tytułową rolę Roman Majboroda rozporządza głosem bardzo pięknym, ale trochę mało nośnym jak na warunki akustyczne naszego Teatru, zaś w jego wielkiej arii zabrakło nieco tak charakterystycznej dla tej muzyki rozlewności. Z kolei Mikołaj Kiriszew w partii chana Kończaka zademonstrował głos mocny, ale niestety po prostu brzydki w barwie.

Żałuję bardzo, że nie mogłem usłyszeć kreującego tę samą partię na premierze Andrzeja Saciuka. Nie usłyszałem też Ewy Podleś, która zapewne potrafiła nasycić partię Kończakówny orientalnym kolorytem i zmysłowością, czego nie odczuwało się zgoła w śpiewie Elżbiety Pańko. Bardzo pięknie natomiast śpiewała partię Jarosławny Larysa Szewczenko. Z polskich wykonawców znakomicie wypadli Roman Węgrzyn (Owłur), Czesław Gałka (Skuła) oraz Jacek Parol (Jeroszka).

Całość muzyczną przedstawienia pewną ręką prowadził Robert Satanowski. Bardzo pięknie śpiewały chóry; tańce połowieckie, kulminacyjny bodajże punkt spektaklu, wypadły na pewno ładnie, tęskniło się tu jednak trochę do prawdziwej wschodniej żywiołowości.

Ma więc przedstawienie Kniazia Igora liczne zalety; ma jednak także i mankamenty, do których należą m.in. zbytnie dłużyzny. Pomyślane, jak wolno mniemać, głównie na eksport, gdy piszemy te słowa, ma już za sobą próbę sił przed wymagającą wiedeńską publicznością i krytyką. Rezultatów do chwili obecnej oficjalnie nie znamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji