Artykuły

Komediowa etykietka mnie nie uwiera

- Los chciał, że identyfikowana jestem przede wszystkim z rolami komediowymi. Wcale tego nie żałuję. Kocham te swoje Lodzie, Józie, Jadzie,mam słabość do świata, który pamiętam z dzieciństwa, do postaci odchodzących. Za chwilę nie będzie już takich postaci w chusteczkach zawiązanych pod brodą, które z torebką idą do kościoła, bo wszyscy będziemy bardzo "europejscy" - mówo HANNA ŚLESZYŃSKA

Rz: Kiedy pierwszy raz nazwano panią polską Lizą Minnelli?

Hanna Śleszyńska: Dokładnie nie pamiętam, ale to określenie pojawiało się wielokrotnie, zwłaszcza gdy zaczęłam występować w Kabarecie Olgi Lipińskiej. Krótkie, ciemne włosy, duże oczy i zadarty nos sprawiły, że zaczęto mówić o polskiej Lizie Minnelli. Powiem szczerze - cieszyło mnie to, bo zawsze była moim ideałem aktorki śpiewającej. Miałam okazję obejrzeć ją na koncercie w Las Vegas. Podobała mi się jej energia, która emanowała na scenie. Z drugiej strony wiedziałam, że to podobieństwo jest na tyle umowne, że nie stanie się dla mnie obciążeniem.

A jednak dziesięć lat po szkole zagrała pani jej najsłynniejszą rolę, czyli Sally Bowles w polskiej inscenizacji musicalu "Cabaret".

- Do dziś mam w repertuarze kilka jej piosenek. Pamiętam, jak dużo wtedy czytałam o Lizie Minnelli, o jej dzieciństwie i rozwodzie rodziców. Bardzo przejęły mnie wtedy te opowieści. I do głowy mi nie przyszło, że w moim artystycznym życiu historia zatoczy koło. Kiedyś we wrocławskim Capitolu grałam najsłynniejszą rolę Lizy, a teraz po latach w warszawskim Capitolu wcielam się w Judy Garland, czyli matkę artystki.

Dla niektórych ta rola może być zaskoczeniem. Oprócz szczypty humoru jest w tej opowieści nuta tragizmu, a sama postać dość odważnie mówi o swoich kompleksach....

- W te kompleksy wpędzili ją producenci. Od roli w "Czarnoksiężniku z krainy Oz" ciągle poprawiali jej "mankamenty" urody. Bywały lata, że Judy Garland kręciła kilka filmów rocznie. Harowała niesamowicie. Aby mogła to wytrzymać, faszerowali ją różnymi świństwami, od których z czasem się uzależniła. Miała ponad 20 prób samobójczych. Jej dzieci żyły w ciągłym niepokoju o nią. Liza na pogrzebie matki po raz pierwszy wzięła środek uspokajający, po który potem sięgała coraz częściej. Czytałam te opowieści ze ściśniętym gardłem. Sztuka o Judy Garland została specjalnie dla mnie przetłumaczona przez Sławomira Chwastowskiego.

Nie ma pani wrażenia, że reżyserzy zbyt rzadko proponują pani podobnie dramatyczne role?

- Niektórzy aktorzy mają potrzebę przełamywania dotychczasowego wizerunku. Mnie etykietka aktorki komediowej zupełnie nie uwiera. Byłam bardzo wdzięczna Izabelli Cywińskiej, że obsadziła mnie w "Bożej podszewce", bo rola Józi stała się zupełnie nowym wyzwaniem. Ale jednocześnie uważam, że zagrać dobrze w komedii to wielka sztuka.

Zwłaszcza kiedy ta gra spotyka się z uznaniem samej Ireny Kwiatkowskiej...

- Pani Irena zawsze była dla mnie niedoścignionym wzorcem. Uwielbiałam grane przez nią postacie, bo słynęły z abstrakcyjnego poczucia humoru. Pamiętam, jak w liceum chodziłam z koleżanką do teatru, gdzie występowała w "Zaczarowanej dorożce". Zaśmiewałyśmy się do łez. Potem dzięki Oldze Lipińskiej w spektaklu "Ja się nie boję braci Rojek" Gałczyńskiego sama miałam okazję mówić fragmenty monologu Hermenegildy. Z panią Ireną miałam zaszczyt spotkać się na scenie i w Teatrze TV w czarnej komedii "Upiór w kuchni", w której grałam jej córkę. Byłam w jej domu na próbach "Zamku w Szwecji". Zawsze powtarzała, że w komedii wszystko musi być precyzyjne. Tu nie ma żadnych przypadków, wszystko ma być wypracowane po to, żeby było śmieszne.

Ale przecież nie z tęsknoty do komedii zapukała pani do teatru Hanuszkiewicza?

- Może zrobiłam to z przekory. Ale nie tylko. Hanuszkiewicz zwłaszcza dla młodych był bogiem. Pamiętam, jak bałam się spotkania z nim. Uważałam, że nie mam szans, bo on znał mnie głównie z telewizyjnego kabaretu. Podczas spotkania pan Adam popatrzył na mnie uważnie. Po chwili milczenia spojrzał głęboko w oczy i powiedział: "Dobra!". Praca z nim była fantastyczną przygodą. Dzięki niemu przeszłam niezwykłą szkołę zupełnie innego teatru. Miałam okazję zagrać w "Cydzie", "Komedii pasterskiej", w sztukach Zapolskiej i Gombrowicza, a przede wszystkim Rachelę w "Weselu", które do dziś wszyscy wspominamy. Hanuszkiewicz robił żywy teatr, o którym się mówiło, toczyło spory. A teraz... odstawiono go gdzieś na boczny tor, zasypano Teatr Mały, w Nowym otwarto supermarket. Zawsze mi przykro, gdy przejeżdżam Puławską w tym miejscu, i przysięgłam sobie, że nigdy nie zrobię tam zakupów.

Do szkoły teatralnej szła pani z przekonaniem, że będzie aktorką komediową?

Przede wszystkim wiedziałam, że bardzo chcę być aktorką, a jednocześnie miałam sporo wątpliwości. Przed egzaminem nie chodziłam na konsultacje, bo bałam się, że ktoś powie mi, że nie mam warunków, a ja przez dwa lata uczyłam się mówić prawidłowe "r". Pamiętam też, że kiedy na Miodowej składałam papiery, potknęłam się o próg. "Oho, za wysokie progi" - pomyślałam w duchu.

Do jakich ról wydawała się pani profesorom szczególnie predestynowana?

- Nie byli w tym jednomyślni. Pamiętam tylko, że kiedy w "Ślubach panieńskich" grałam Klarę, bardzo się męczyłam, nie potrafiłam bawić się tą rolą. Natomiast w "Ciotuni", gdzie grałam starszą i charakterystyczną postać, od razu wiedziałam, o co chodzi, i sprawiało mi to przyjemność. Ale miło wspominam też Kazię w "Pannach z Wilka", w roli której obsadził mnie Andrzej Łapicki, a na trzecim roku studiów w "Sędziach" Wyspiańskiego Zofia Mrozowska powierzyła mi bardzo dramatyczną postać Jewdochy. Ale chyba lepiej wypadłam jako Konstancja w "Wariatce z Chaillot".

Kabaret Olgi Lipińskiej dał pani wielką popularność i przyzna pani, że dla początkującej aktorki to był skok na głęboką wodę...

- Głęboką wodę? Siedem pierwszych lat spędziłam w Teatrze Komedia i nie występowałam nigdzie poza teatrem. Warto dodać, że kończyłam szkołę w 1982 roku, czyli dyplom robiłam w stanie wojennym, i Tadeusz Łomnicki nazwał nas rokiem straconym.

Po co był pani "Taniec z gwiazdami"?

- Taniec zawsze się przydaje, zwłaszcza jak się gra w musicalach. Pomyślałam, że udział w tym programie będzie dobrą okazją do lepszego opanowania tanga, pasodoble itd. Ale jak pan wie, za długo się tam nie natańczyłam... Zaledwie trzy programy, choć wspominam je bardzo miło.

Wystąpiła pani też w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, w którym na szczęście poszło znacznie lepiej...

- Rzeczywiście wygrałam go ex aequo z Beatą Fudalej. I po raz pierwszy zamarzyłam o wydaniu własnej płyty. Minęło tyle lat i w dalszym ciągu o tym marzę. To taka uciążliwa strona mego charakteru. Tyle rzeczy robiłam, a płyty dalej nie ma. Myślę, że trudno byłoby mi zrezygnować z piosenki. Ta tęsknota i potrzeba siedzi we mnie dość głęboko. Wtedy, w latach 90. na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej wszyscy się śmiali, że każda ze śpiewających wychodziła w czarnej sukni niczym Ewa Demarczyk. Ale to były piękne czasy. Potem szalone gale piosenki biesiadnej i my jako Tercet, czyli Kwartet z Piotrem Gąsowskim, Robertem Rozmusem i Wojtkiem Kaletą w parodii największych przebojów. Z programem, z którym objechaliśmy pół świata.

Łatwo było występować z Piotrem Gąsowskim już po rozwodzie?

- Decyzję o rozstaniu podjęliśmy dość zgodnie. Zawsze jest w tym poczucie porażki, że po 13 latach nie udało się ocalić związku. I taki żal do siebie. Wiedziałam jednak, że gdybym się wycofała z tej współpracy, po raz kolejny bym skrzywdziła siebie, rezygnując z tego, co lubię. A przede wszystkim pomyślałam, że mamy wspólne dziecko, dla którego powinniśmy pozostać parą przyjaciół, pamiętając, że każde układa sobie już własne życie.

Internauci piszą o pani z sympatią jako o ciepłym, pogodnym człowieku...

- ... i dodają zwykle: "uroda dla koneserów".

Ale jednak cenią przede wszystkim za żart i pogodę ducha.

- Los chciał, że identyfikowana jestem przede wszystkim z rolami komediowymi. Wcale tego nie żałuję. Myślę sobie, że miałabym problem z postaciami współczesnych kobiet w filmie realistycznym. Kocham te swoje Lodzie, Józie, Jadzie. W "Rodzinie zastępczej" grałam charakterystyczną kobietę z prowincji, w "Daleko od noszy" nieco zwariowaną pielęgniarkę. Kiedy zagrałam Lodzię w serialu "Dom", pomyślałam, że mam słabość do świata, który pamiętam z dzieciństwa, do postaci odchodzących. Choć sama urodziłam się w Warszawie, doceniam urok prowincji. Za chwilę nie będzie już takich postaci w chusteczkach zawiązanych pod brodą, które z torebką idą do kościoła, bo wszyscy będziemy bardzo "europejscy".

Kiedyś powiedziała pani, że każdy dostaje od życia to, na czym mu najmniej zależy...

- Jest taka obiegowa opinia. Ale w moim przypadku chyba się nie sprawdza. Gram w siedmiu sztukach, które są w repertuarach kilku teatrów warszawskich. Jeżdżę z nimi po kraju. Na upływający czas patrzę ze spokojem. Nigdy nie byłam amantką, więc w filmach i teatrze nie muszę się odmładzać, udowadniać, że z roku na rok jestem ładniejsza. Teatr daje mi godne miejsce do pracy. A takie sztuki jak ta o Judy Garland są szczególnym wyzwaniem, bo oprócz salw śmiechu zachęcam widzów do chwili zadumy, a nawet ciszy. Ale taki jest świat. W programach informacyjnych podaje się tragiczną wiadomość, a za moment relację z karnawału w Rio.

Daleko od noszy 2

Polsat 2 | 13.00 | PIĄTEK, PONIEDZIAŁEK - CZWARTEK

Kabaretowy Klub Dwójki na wakacjach w tropikach

tvp 2 | 21.15 | PIĄTEK

Hanna Śleszyńska

Publiczność kocha ją nie tylko za talent, ale też poczucie humoru i szczyptę radości, którą dostarcza zarówno na estradzie, w teatrze, jak i filmie. Jest absolwentką warszawskiej PWST. Zadebiutowała w "Niebie zawiedzionych" Brechta w stołecznym Ateneum. Potem grała na scenach warszawskiej Komedii Olgi Lipińskiej, Teatru Nowego Adama Hanuszkiewicza, Rampy Andrzeja Strzeleckiego i Syreny.

Największą popularność przyniósł jej udział w kabaretach Olgi Lipińskiej, serialach "Daleko od noszy" czy "Rodzina zastępcza". Wraz z Piotrem Gąsowskim, Robertem Rozmusem i Wojciechem Kaletą stworzyła "Tercet, czyli Kwartet". Ma w dorobku główne role w musicalach "Cabaret" i "Chicago". Sprawdza się także w rolach dramatycznych. Izabella Cywińska zaproponowała jej postać Józi w serialu "Boża podszewka". Adam Hanuszkiewicz zaś w inscenizacji "Wesela" obsadził ją w roli Racheli. Niedawno z myślą o niej odbyła się polska premiera sztuki Billy'ego van Zandta "Własność znana jako Judy Garland" w Teatrze Capitol. Tam gra gwiazdę kina amerykańskiego, matkę Lizy Minnelli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji