Wierność nie istnieje
W ostatnim czasie sztuki Strindberga coraz częściej powracają na afisze naszych teatrów. Czym, pana zdaniem, spowodowane jest ponowne zainteresowanie jego twórczością?
ERWIN AXER: Zastanawiam się, czy Strindberg kiedykolwiek zszedł z teatralnego afisza. W Polsce - tak, ale np. w Niemczech grany był przez cały miniony wiek. Przez ludzi teatru uważany jest za jednego z czołowych twórców nowoczesnego dramatu europejskiego. Przeszedł drogę od naturalizmu do ekspresjonizmu i symbolizmu. Jego sztuki uchodzą wciąż za nowoczesne, jeśli to określenie ma w ogóle jakikolwiek sens.
"Wszystko, co w naszej sztuce nowe i najnowsze, jest - jak wiadomo - stare i najstarsze. Tylko to, co dostatecznie przestarzałe, jest stosunkowo młode" - pisał pan w jednym z felietonów.
Panuje mylny pogląd, że reżyser to człowiek, który sięga po sztukę, by dopiero z niej stworzyć nową konstrukcję. Oczywiście, bywa i tak. Spójrzmy jednak na dwie bardzo wybitne polskie inscenizacje "Dziadów" Schillera i Swinarskiego. Obie stanowią kamienie milowe w historii naszego teatru. W obu reżyserzy starali się spojrzeć na utwór tak, by pokazać, na czym w danym czasie polega jego wyjątkowość, znaczenie, nie niszcząc konstrukcji, nie pisząc własnej sztuki.
Kiedy poproszono Konrada Swinarskiego, by w jednym zdaniu określił, na czym polega reżyseria, odrzekł "na przeczytaniu autora". Czy pan podpisałby się pod tym stwierdzeniem?
W zasadzie tak. To oczywiście znaczy, że człowiek mniej uzdolniony czy ciekawy dostrzeże mniej rzeczy ciekawych, bardziej uzdolniony - więcej.
Pan słynie z wierności autorowi...
Wierność taka nie istnieje. Wiernością nazywają zazwyczaj powtarzanie starych interpretacji. Akademizm. Każdy człowiek czyta inaczej. Zmienia się czas, okoliczności i zmieniają się ludzie. Staram się zachować konstrukcję utworu i odczytać tekst po swojemu. Parokrotnie wracałem też do tych samych sztuk, np. do "Kordiana" i za każdym razem to przedstawienie znaczyło co innego. Ale w jednym i drugim przypadku starałem się robić Słowackiego.
Po Strindberga też sięga pan nie po raz pierwszy.
Istotnie. Jako pierwszą robiłem "Pannę Julię". Spektakl dyplomowy z Ireną Eichlerówna w roli głównej, a był to rok... 1939. Więc, jak pan widzi, prehistoria.
Przedstawienie zostało uwiecznione przez samego Boya, a recenzja zatytułowana "Panna protoplastka" znalazła się w tomie "1001 noc teatru". Potem miał pan dłuższą przerwę.
Tak. Potem w Monachium zrealizowałem "Drogę do Damaszku". I było to moje pierwsze poważne zetknięcie ze Strindbergiem, z którego zresztą nie do końca jestem zadowolony. "Wielkanoc" zaś korciła mnie od lat. Teraz uznałem, że są odpowiedni aktorzy z którymi chciałbym ją wystawić.
Mówi się, że dramat zawiera sporo wątków autobiograficznych?
Jak cała twórczość Strindberga. "Wielkanoc" to późny utwór. Pochodzi z okresu "konwersji". Jego zainteresowanie katolicyzmem było bardzo silne i bardzo szczególne. Widział go jako religię na swój sposób magiczną i tajemniczą. Zapewne w porównaniu z protestantyzmem. Sztuka skonstruowana jest po mistrzowsku. Bardzo trudna dla reżysera i aktorów, łatwa dla publiczności. W odróżnieniu od wielu utworów, które gra się teraz w teatrach, "Wielkanoc" wbrew pozorom nie jest utrzymana w realistycznym stylu. W podkreśleniu munchowskiej atmosfery wspomagała mnie inscenizacja plastyczna Ewy Starowieyskiej. Rozpisana jest na Wielki Czwartek, Piątek i Sobotę. Misterium wielkanocnemu towarzyszy pewna ziemska historia. Obserwujemy rodzinę, która żyje z brzemieniem ciążącej nad nią katastrofy. I widzimy, jak wszystko zaczyna rozwiązywać się w naturalny i nadnaturalny sposób.
W spektaklu występuje wielu znanych aktorów. Jest jednak rola szczególna Eleonory, dziewczyny, przez którą przemawia Bóg. W sztokholmskiej premierze zagrała ją młodziutka żona Strindberga. Komu pan powierzył tę postać?
Dyrektor Englert zaproponował mi do niej niedawną absolwentkę
krakowskiej PWST, Iwonę Wszołkównę. To bardzo ciekawa dziewczyna i myślę, że w tym, co gra, jest bardzo bliska Strindberga. W ogóle praca z aktorami dała mi sporo satysfakcji, czy publiczności również - zobaczymy na sobotniej premierze w warszawskim Teatrze Współczesnym.