Wielkanoc
Premiera mało w Polsce znanej i prawie nie grywanej, a uznawanej (słusznie) za arcydzieło sztuki Strindberga z 1900 roku. Jest to, jak nieraz u tego autora, skrzyżowanie dramatu mieszczańskiego z moralitetem. Człowiek nazwiskiem Heyst sprzeniewierzył pieniądze i odsiaduje karę więzienia. Pozostająca na wolności rodzina cierpi biedę, skutki niesławy i strach przed wierzycielami. Akcja dzieje się w ciągu trzech dni Wielkiego Tygodnia, od Piątku do Niedzieli, i układa się w symboliczne misterium cierpienia, żałoby, odkupienia i zmartwychwstania. W ten klimat, z jednej strony, wprowadza muzyka z oratorium Haydna "Siedem ostatnich słów Zbawiciela na krzyżu", a z drugiej, majacząca w głębi powiększona reprodukcja słynnego "Krzyku" Edwarda Muncha.
Przedstawienie znakomite, przywołujące na pamięć najlepsze lata Teatru Współczesnego na Mokotowskiej, gdy prawie każda premiera stawała się wydarzeniem artystycznym. Erwin Axer po raz kolejny pokazał, na czym polega sztuka reżyserii, i udowodnił, że jest w tej dziedzinie mistrzem. Śladu skrótów (nie mówiąc o jakichkolwiek zmianach tekstowych czy sytuacyjnych), wszystko, co założył i wyłożył autor w didaskaliach, odtworzone na scenie z najwyższą pieczołowitością. Szlachetna oszczędność wyrazu, wypracowany dialog i logika monologów - rzeczy, które rzadko obecnie można zobaczyć i usłyszeć w polskim teatrze.
Widać też, jak ta pokorna wobec tekstu postawa i praca nad słowem służy aktorom, którzy pod kierunkiem reżysera stworzyli co najmniej cztery wybitne kreacje. Chodzi o syna Heysta, Elisa (uosobienie Hioba, a zarazem grzechu pychy i wyniosłości), w pełnym skupienia i wyrazistym wykonaniu Olgierda Łukaszewicza; o Panią Heyst (chłodna, powściągliwa, "protestancko okrutna" matka) - w tej roli świetna Maja Komorowska; o wierzyciela Lindkwista (złowrogiego potwora, który okazuje się dobroczyńcą) - znakomity, długi epizod, właściwie minimonodram Janusza R. Nowickiego; i wreszcie o córkę Heysta, Eleonorę (nadwrażliwa, nie w pełni normalna dziewczyna; dopełnienie i zarazem przeciwieństwo jej brata Elisa; uosobienie Chrystusa) - rewelacyjny debiut warszawski Iwony Wszołkówny, która po spektaklu zebrała zasłużone brawa.
Idiom estetyczny tego przedstawienia kojarzył mi się z kilkoma wielkimi inscenizacjami Ingmara Bergmana, jakie zdarzyło mi się widzieć, głównie z jego głośnym "Janem Gabrielem Borkmanem" Ibsena, i to nie tylko ze względu na podobieństwo tematu i nastroju, lecz także, a może przede wszystkim, ze względu na wyrazistość formy i pietyzm w odrabianiu detalu. Jest to teatr prawdziwy, rzetelny, głęboki. Owoc talentu i pracy. Świadectwo przywiązania do tradycji i kultury.
Po spektaklu miałem okazję wymienić wrażenia z Leszkiem Kołakowskim, który też (jak za dawnych lat) przybył na premierę. Nie różniliśmy się w ocenie. Podobnie jak ja był ożywiony, poruszony, zbudowany. Taki właśnie, jakim się bywa po obcowaniu z dziełem sztuki wysokiej próby.
Niestety, zupełnie inaczej zareagowali na tę inscenizację warszawscy recenzenci, na ogół ludzie młodzi, nie najlepiej wychowani, za to bardzo pewni siebie. W nonszalanckim stylu grymasili na staroświeckość i konserwatyzm Axera, zarzucali mu, że zatrzymał się w rozwoju i nie nadąża za brawurowo rozwijającą się współczesną sztuką, której kapłanami mają być wyczuleni na puls dnia "bezkompromisowi nowatorzy".
Można wybierać, co się komu podoba. Wolna wola. Dlaczego jednak słychać głównie głos jednej opcji - oględnie mówiąc arywistycznej?