Artykuły

"Ożenić się nie mogę"

Zawsze, kiedy oglądam na scenie komedie Fredry, zaskakuje mnie na nowo zawarte w jego utworach bogactwo realiów i odwaga w odsłanianiu niezbyt wzniosłych pobudek ludzkiego postępowania. W granej obecnie w toruńskim teatrze komedyjce "Ożenić się nie mogę" istotną sprężyną akcji jest zapis, którego nie może się doczekać piękna pani, szukająca powodów do separacji ze swoim starym mężem. Nie ma tu czynów bezinteresownych, wszystkie zdarzenia obracają się wokół owych 50 tysiączków, nawet młodzi kochankowie nie zapominają o tym, że przede wszystkim trzeba ratować kasę papcia.

Z tej właściwej Fredrze zjadliwości i przewrotności niewiele w przedstawieniu toruńskim zostało. Reżyserka Maria d'Alphonse przedstawiła nam na scenie sielski, kolorowy obrazek z dawnych lat, w którym wszystko jest "urocze", "milutkie" i bezkonfliktowe. Z realizmu obyczajów, demaskatorskiego spojrzenia na bohaterów i atmosfery epoki nie zostało ani śladu.

Brak właściwej formuły scenicznej bardzo dobrze widoczny m.in. w dekoracjach Mirosława Czarnego sparaliżował również swobodę aktorów. Wprawdzie widzowie od czasu do czasu wybuchali gromkim śmiechem, ale to rozbawienie było raczej zasługą Fredry niż wykonawców, którzy zamazywali jak mogli jego wspaniały wiersz i arcyzabawne słowne i sytuacyjne pointy.

Sztuka mówienia wiersza w toruńskim teatrze nie stoi na najwyższym poziomie. Tym razem jednak co najmniej 1/4 tekstu przepadła w jakichś mamrotaniach słyszalnych tylko w pierwszych rzędach, zaś dłuższe partie - celował w tym zwłaszcza Kazimierz Kurek - wypowiadane były z iście kołowrotkową monotonią.

Prawdziwą jednak piętą achillesową przedstawienia było wykonanie piosenek ułożonych przez Ewę Ekwińską. Dawno już nie słyszano w toruńskim teatrze tak źle śpiewających aktorów. Jedni z wykonawców usiłowali więc "przekrzykiwać" ładną, pozytywkową muzyczkę Grzegorza Kardasia, inni zaś "odśpiewywali pod nosem" swoje teksty, nie zwracając uwagi na melodię i rytm, byle tylko jak najszybciej dobrnąć do końca. Efekty były w większości wypadków wręcz żenujące. Z ruchem, muzyką i rytmem radził sobie jedynie odtwórca roli służącego Macieja, Wojciech Szostak.

Mimo wszystko, nie dykcja i źle śpiewane piosenki były największym grzechem toruńskiego przedstawienia. Najgorsze było tym razem udziecinnienie Fredry; przedstawiono go jako piewcę i orędownika "dawnych obyczajów". Jednakowo mili i dobrzy byli więc: interesowna mężatka (mająca zresztą sporo grzeszków na sumieniu) czekająca tylko na zapis, który ofiarował jej małżonek (Elżbieta Marzinek), hulaka, oszust i uwodziciel Marski (Witold Tokarski), poczciwy acz skąpy pan Gdański (Czesław Jagielski) jak też jego sprytna córeczka (Teresa Wierzbowska) i arcygłupi Florian Florek (Kazimierz Kurek).

Takie potraktowanie bohaterów spowodowało, że przedstawienie, jakie zaprezentował nam toruński teatr było i rutyniarskie i ckliwe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji