Daleko od celu
Chytra gra z czytelnikiem
Usłyszałam niedawno opinię, że Thomas Bernhard był jednym z pierwszych postmodernistów. Choć pogląd to niezbyt oryginalny i budzący mój sprzeciw, to jego uzasadnienie wydało mi się ciekawe. Dowiedziałam się, że Bernhard wplatał we własny tekst, i to w dużych ilościach, cytaty z Novalisa, Holderlina, Goethego, Schopenhauera, Nietzschego..., ta lista jest w rzeczywistości znacznie dłuższa, i traktował je właściwie jak swoje. Może lepiej powiedzieć, uważał, że może je sobie "wypożyczyć", aby stworzyć nową jakość. Wydało mi się jednak wątpliwe, jakoby w ten sposób pisarz świadomie realizował założenia postmodernizmu. Skłaniam się w stronę wersji, że ochrzczono go mianem post-modernisty ex post, gdy tymczasem Bernhard lubił jedynie poigrać z czytelnikami. Był bowiem twórcą wyjątkowo perfidnym i przebiegłym. Wyprowadzanie czytelników w pole sprawiało mu ogromną przyjemność. Miał świadomość, że tylko nieliczni rozpoznają, w czym kryje się jego tajemnica, i nic a nic się nie pomylił.
Bernhard uwielbiał też żonglować faktami, elementami biografii przeróżnych osób, podobnie chcąc zapędzić czytelników w kozi róg, co przeważnie mu się udawało. Okazywało się bowiem, że do wielu jego dramatów, pozornie poświęconych określonej osobie, pasuje kilka kluczy, a nie tylko jeden. Tak jest na przykład w przypadku "Immanuela Kanta" czy "Rodzeństwa". Tymczasem Artur Przybysławski dowodzi, że bohaterem pierwszej sztuki jest w rzeczywistości autor "Krytyki czystego rozumu" (Dialog nr 7/1996), natomiast druga opowiada o Ludwigu Wittgensteinie i jego "szalonym rodzeństwie" (Dialog nr 3/1997). Twórczość Bernharda wymyka się prostym analogiom - podkreśla z kolei Piotr Duda w tekście "Bernhard powiedział Einstein?" (Dialog nr 10/1997) - żeby za chwilę próbować nas przekonać, że Kant Bernharda to Albert Einstein. Są to skądinąd ciekawe rozważania, choć chwilami mocno naciągane, a i sam autor dochodzi do wniosku, że nie wyjaśniają one wszystkiego.
Ja, Bernhard
Taka żonglerka elementami biografii odbywa się także w sztuce "U celu". I tu trzeba mieć się na baczności, żeby nie wpaść w pułapkę zastawioną przez podstępnego pisarza. Akcja dramatu dzieje się w Holandii, a to przecież właśnie tam przyszedł na świat Bernhard. Był dzieckiem nieślubnym, więc jego matka musiała opuścić Austrię, żeby uniknąć skandalu. W dramacie jedna z postaci - Matka opowiada, że z kolei jej matka urodziła ją "gdzieś w Holandii / w jakiejś gospodzie", i to na dodatek w toalecie. Ponadto bohaterka wspomina też swojego przedwcześnie zmarłego syna Ryszarda, którego nienawidziła ze względu na jego inność. "Miał twarz jak staruszek / nie chciałam go / dla mnie był za brzydki / (...) / wyglądał jak starzec / to się zdarza raz na trzy miliony / zgrzybiała skóra / wszystko w nim było pokurczone". Matka przyznaje też, że chciała pozbyć się tego "pokurcza". Początkowo planowała spalić go w piecu, potem myślała o rzuceniu mu koca na twarz. Tak usilnie pragnęła jego śmierci, że kiedy miał dwa i pół roku, ostatecznie oswobodził ją od siebie. W tej drastycznej historii odnajdujemy echa losów samego Bernharda, którego narodzenie nie było powodem dumy dla jego matki. Również opowiadanie o dziecku z pomarszczoną twarzą nasuwa skojarzenia z przypadłościami pisarza, który jako młody chłopak był już właściwie starcem, żyjącym w ciągłym strachu przed nawrotem choroby, skazanym do końca życia na sanatoria i szpitale. Dowiadujemy się też, że innej postaci, Córce, chodziło kiedyś po głowie "coś w rodzaju kariery śpiewaczki / potem zawiodły [ją] struny głosowe". Również Bernhard marzył kiedyś o tym, żeby zostać śpiewakiem, ale przeszkodziła mu w tym ciężka choroba płuc, która stała się "chorobą jego życia". Także ostatnia z występujących tu osób - Dramatopisarz wplątany jest w grę, którą prowadzi Bernhard. Wspomina o swoim dziadku filozofie. A przecież jedną z najukochańszych i najważniejszych osób w życiu małego, a potem dorastającego Bernharda był właśnie dziadek, człowiek dużej wiedzy. Pisarz przemyca więc w tej sztuce sporo faktów ze swojej biografii, ale z pewnością nie można wysnuć stąd wniosku, że jest jej bohaterem. W błąd wprowadza też postać Dramatopisarza, którą od razu utożsamia się z Bernhardem. A tu tymczasem każdej z występujących osób każe autor napomknąć o jakimś zdarzeniu z swego życia. "Twórczość Bernharda jest klinicznie subiektywna i (...) wręcz ostentacyjnie wykorzystuje elementy autobiograficzne - celnie zauważa Marek Kędzierski (Literatura na świecie nr 6/1991). Ponadto w dramacie Matka mówi do Dramatopisarza: "każda pańska postać myśli tak jak pan i mówi tak jak pan". Wydaje się, że jest to jedna z zasad, jaką rządzi się ta dramaturgia. Wszyscy bohaterowie "U celu" noszą w sobie cząstkę prawdziwego Bernharda. Jego sztuką rządzi zasada muzycznej polifonii; każdy głos jest w niej istotny i ma prawo wybrzmieć.
"Poemat symfoniczno - dramatyczny"
Porównanie tego dramatu Bernharda, który przecież odwzorowuje konstrukcję wielu innych, do utworu muzycznego nie jest przypadkowe. Hans Holler, w monografii poświęconej temu autorowi, podkreślał, że jego sztuki przypominają libretta operowe. Bernhard często używał pojęć z zakresu teorii muzyki mówiąc o swoich dramatach. Zaznaczał, że jego sztuki nie posiadają rozbudowanej akcji i nie poruszają tematów z pierwszych stron gazet. Na przykład "U celu" daje się streścić w trzech zdaniach. Matka i Córka jak co roku wybierają się nad morze, do Katwijk. Czekają na Dramatopisarza, który odniósł właśnie sukces i który ma pojechać razem z nimi. W drugiej części cała trójka dociera na miejsce. Bernhard twierdził, że istnieje wprawdzie teatr, gdzie na scenie robi się fikołki, ale w jego sztukach jest inaczej. "Trzeba nasłuchiwać. Z języka, powoli, wyłania się mój dramat..." - pisał. Trudno nie zauważyć, że jego sztuki wykorzystują bogactwo języka i poprzez powracające figury słowne, a także regularnie powtarzane gesty, odsłaniają swoją głęboką strukturę muzyczną. Na przykład wymownym znakiem akustycznym, pojawiającym się w "U celu", jest pakowanie kufrów w części pierwszej i rozpakowywanie ich w drugiej. Ta monotonna czynność, która powinna być jednak wykonywana rytmicznie, stanowi tło dla monologu Matki.
Dramat muzyczny na trzy głosy
W przedstawieniu Erwina Axera Matkę gra Maja Komorowska. To fantastyczna rola, należąca ponad wszelką wątpliwość do najlepszych w ubiegłym sezonie teatralnym. Okupiona jednocześnie ogromnym wysiłkiem. Komorowska prawie przez całe przedstawienie siedzi "wbita" w krzesło, ubezwłasnowolniona przez autora. Przypomina się "Święto Borysa", w którym wystąpiła 21 lat temu jako Dobra - kaleka bez nóg, na zawsze przykuta do wózka inwalidzkiego. Środki wyrazu, jakimi dysponuje tym razem, są w gruncie rzeczy tak samo ograniczone. Może zmieniać wyraz twarzy, gestykulować, ale przede wszystkim musi skupić się na monologu, stanowiącym trzy czwarte tego "poematu symfoniczno-dramatycznego". Aktorka świetnie wyczuwa muzyczność wypowiadanego tekstu. Precyzyjnie prowadzi daną frazę muzyczną, przyspiesza, to znów zwalnia, wytrzymuje wszystkie pauzy. Płynnie przechodzi z jednej tonacji w drugą, bo dramat Bernharda, choć z pozoru ponury, zawiera jednak duży ładunek komiczny. Komorowska potrafi uchwycić tę niejednoznaczność. Taka jest też grana przez nią postać - raz budzi litość, innym razem odrazę, to znów śmieszy. Aktorka gra starą, niedołężną kobietę, której życie nie rozpieszczało. Jej mężem był wprawdzie człowiek bogaty, ale jednocześnie dość upiorny. Na domiar złego urodziła jeszcze kalekie dziecko. Jednocześnie osoba ta ma także drugą naturę. Wydaje się podła, nieczuła i okrutna. Chciała przecież kiedyś zabić swego syna. Teraz zamęcza Córkę, której nie pozwala odejść, rujnując jej życie. W sztuce jest mowa o tym, że Dramatopisarz zakłada swoim postaciom kaftany. Jednak Komorowska błyskawicznie zrzuca Bernhardowski gorset. Tak jak na przykład w jednej z najlepszych scen, kiedy ta niesprawna ruchowo kobieta podnosi się z trudem i na sztywnych nogach niepewnie zbliża się do kufra, żeby obejrzeć, dawno nie noszoną, balową suknię. Przyciska ją do siebie i zaczyna się pomału obracać. Stopniowo robi to coraz szybciej, aż wreszcie zdaje się, że wiruje w tańcu. Nagle traci równowagę i tylko dzięki pomocy Córki nie przewraca się na ziemię. Ale ta chwila, kiedy się zapomina, częściowo ją zdradza. Zaczynamy bowiem podejrzewać, że być może tylko udaje niedołęstwo, żeby utrzymać Córkę przy sobie. Co więcej, w drugiej części, podczas rozmowy z Dramatopisarzem, chodzi już całkiem nieźle. Agnieszka Suchora gra w zasadzie niemą rolę Córki bardzo dobrze. Jest posłuszna apodyktycznej i egoistycznej Matce, choć przeważnie z zaciśniętymi zębami wykonuje jej polecenia. Jakby nie umiała lub nie chciała się bronić. Czasem wzrokiem pełnym wyrzutu i zdziwienia stara się zaznaczyć, że jest innego zdania. Tylko raz przeraźliwym śmiechem kwituje kolejne stwierdzenie Matki, nie dopuszczające sprzeciwu. Nie może jej znieść, ale nie potrafi też odejść. Świetna jest symboliczna scena, kiedy Matka wkłada na jej palec swój pierścień. Dzieje się to tuż przed przyjściem Dramatopisarza. Ma to uświadomić dziewczynie, do kogo w rzeczywistości należy. A tymczasem Córka tak bardzo pragnie odmiany życia, a Dramatopisarz jest kolejnym dającym jej tę nadzieję, którą Matka znów stara się rozwiać. Córka ma świadomość upływającego czasu i tak jak Matka boi się samotnej starości i śmierci, która wisi nad nimi jak fatum. Z każdym dniem zbliżają się przecież do kresu absolutnego. "Życie jest początkiem śmierci. Celem życia jest śmierć" - można by zacytować mistrza Bernharda - Novalisa.
Uczucie niedosytu pozostawia rola Jacka Mikołajczaka jako Dramatopisarza. W zamyśle autora jest to bowiem intelektualista, który ma twórczy umysł i szeroko otwarte oczy. Nie tylko Córka znajduje się pod jego urokiem, ale także Matka dostrzega jego wyjątkowość. Jednak racje Matki wypowiada Komorowska z taką siłą, że argumentacja Dramatopisarza wypada na tym tle bardzo blado. Warto również pamiętać, że gra między Matką i Córką idzie właśnie o niego. To on może zmienić życie każdej z nich. Ale Mikołajczak nie obdarza Dramatopisarza elektryzującą osobowością i dlatego trudno zrozumieć, że tak wiele od niego zależy.
"Gorąca herbata / na zimnym wybrzeżu"
Relacja łącząca bohaterki to, tak często pojawiająca
się u Bernharda, nienawiść z miłości. Matka "przykuła" do siebie Córkę, ale może jedynie liczyć na posłuszeństwo; żadne cieplejsze uczucia nie wchodzą tu w grę. Ich związek "wieje" chłodem. Zagnieździł się on także w ich obu domach. Jednak panujące tam zimno jest odzwierciedleniem zimna ogólnoludzkiego, które stale pogłębia się i które Bernhard tak często opisywał. Choć to przecież lato i obie panie wybierają się nad morze, Matka siedzi w zimowym palcie i coraz ściślej się nim otula. Podkreśla też, że lata są teraz coraz zimniejsze i że "jeśli chodzi o ubrania / nie można się sugerować kalendarzem / Mówią że zbliżamy się do ery lodowcowej / (...) / Golfstrom prawie już nie działa". To "kąśliwe" zimno, którym przeniknięte są relacje międzyludzkie, owocuje samotnością. Matka i Córka mają tylko siebie. Skazane są na życie w zimnym, wrogim i obłąkanym świecie.
U celu?
Tytuł sztuki - co typowe dla Bernharda - jest oczywiście ironiczny. Występują w niej trzy osoby i pozornie wszystkie trzy są u celu. Dramatopisarz jest w szczytowym punkcie swojej kariery, a Matka i Córka, które w pierwszej części wybierają się nad morze, do Katwijk, w drugiej odsłonie docierają na miejsce. Są to jednak cele doraźne, dające krótkotrwałe zadowolenie - zdaje się twierdzić autor. Dramatopisarz za jakiś czas będzie musiał postawić sobie nowy cel, a obie panie mają cele dużo ważniejsze. Marka pragnie na stałe przywiązać Córkę do siebie, natomiast Córka - mimo wszystko - chciałaby żyć własnym życiem. Rzecz w tym, że cel Matki i Córki jest nie do pogodzenia. Zakończenie pozostawia nas w niepewności. Nie wiemy, jak potoczą się dalej losy całej trójki i kto osiągnie swój cel.
Axer czy Lupa
Po premierze "U celu" dało się słyszeć głosy, że spektakl Erwina Axera nie ma w sobie tej siły, co Bernhardowskie przedstawienia Krystiana Lupy. Wydaje mi się jednak, że każdemu z twórców trzeba oddać to, co mu się sprawiedliwie należy. Wartość realizacji Lupy, w szczególności "Kalkwerku", jest niekwestionowana. Mieszczą się one w ramach uprawianego przez Lupę teatru autorskiego. Można jednak zaryzykować twierdzenie, że choć są to - ponad wszelką wątpliwość - inscenizacje wybitne, reżyser czyta te teksty po swojemu, jakby wbrew intencjom autora. Nierzadko uczłowiecza też marionetkowe postaci, sprawiając, że stają się one znacznie ciekawsze niż ich literackie pierwowzory. Natomiast Erwin Axer jest wierny Bernhardowi, gra jego sztuki zgodnie z jego wskazówkami i wyobrażam sobie, że robi to tak, jak chciałby tego autor. U Lupy emocje sięgają zenitu, spektakle Axera są dużo chłodniejsze, ascetyczne, rzec by można, słuchowiskowe, pozwalają wsłuchać się w tekst, który płynie jak melodia, ale czyż właśnie nie tego życzył sobie Bernhard?