Nie akceptowana mroczność
Po dziesięciu latach od premiery w Schlosspark-Theatre w Berlinie Zachodnim Erwin Axer wrócił do sztuki "U celu" Thomasa Bernharda. Tym razem wystawił ją w warszawskim Teatrze Współczesnym i jest to polska prapremiera dramatu. To już trzeci utwór austriackiego pisarza - po "Święcie Borysa" (1976) i "Komediancie" (1990), który pojawił się na naszych scenach za sprawą Erwina Axera. Bernhardowskim dorobkiem równać się z nim może tylko Krystian Lupa ("Kalkwerk", "Immanuel Kant", "Rodzeństwo"). Bernhard Axera i Bernhard Lupy to dwa różne teatralne światy, trudno wartościować tę odmienność, świadczy ona raczej o samym autorze, o jego dziele - potędze zapisanej w nim wizji, w dziwnych na pozór potokach słów, niepozornych sytuacjach.
Bo na czym opiera się, dajmy na to, akcja "U celu"? W pierwszym akcie Matka z Córką wybierają się do letniego domu nad morzem - pakują kufer. W drugim akcie są już tam i... rozpakowują kufer. Ich gościem (w rozumieniu Matki - intruzem) jest młody Dramatopisarz. Poza rozmowami, a raczej nie kończącymi się monologami Matki w zasadzie nic się nie dzieje. Prawdziwa akcja zapisana jest pod powierzchnią słów - to specjalność Bernharda.
Jak w wielu innych utworach tego pisarza i w tym można wychwycić wiele autobiograficznych aluzji, śledzić obecność stałych motywów-obsesji. Można, ale nie jest to konieczne dla zrozumienia sensu dramatu. Wiele z tych śladów to fałszywe tropy, literackie zabawy rozpraszające jednoznaczność sensów.
Matkę, byłą gwiazdę teatru, wdowę po milionerze (ich małżeństwo było nieudanym mezaliansem), gra Maja Komorowska, Córkę, zastraszaną i upokarzaną przez nią od urodzenia - Agnieszka Suchora. Zapraszając Dramatopisarza do letniego domu, Córka burzy usankcjonowany rytuał i układ sił, na straży którego stoi Matka. Jej gest jest odruchem serca (pisarz podoba się jej) i buntem przeciwko Matce. To częsty u Bernharda sadomasochistyczny węzeł rodzinny, zapętlenie życiowego niespełnienia, niemocy i wstydu w okazywaniu sobie uczuć. Axer - w przeciwieństwie do Lupy, który zagęszcza atmosferę, a podskórne napięcia wyładowuje w nieoczekiwanych momentach i reakcjach - racjonalizuje dialogi. Matka Mai Komorowskiej to kolejne ludzkie monstrum, na miarę tytułowego komedianta - pamiętnej roli Tadeusza Łomnickiego. Nie ma w niej jednak mistrzowskiego popisu, epatowania możliwościami warsztatu, czym błyszczała kreacja Łomnickiego. To rola skromniejsza, Komorowska z wyraźnym upodobaniem skupia się na modulowaniu melodii potoku słów, które wypowiada (jakby grała Becketta). Demoniczność postaci przełamuje też humorem. Gra tak, jakby chciała oddalić od siebie ukrytą prawdę o bohaterce. Porażająca mroczność jej natury wydaje się być nie akceptowana przez aktorkę nawet jako fikcja literacka, gra jakby wbrew swoim wewnętrznym przekonaniom. Ten dystans sprawia, że rozmywa się siła i sens spektaklu i tak naprawdę nie wiadomo, ku czemu on zmierza. Przy czym brak celu nie jest z góry założonym nihilizmem. Co znaczy być u Bernhardowskiego celu? O ile w ogóle jest to możliwe, skoro akcja tak bardzo zwrócona jest ku przeszłości. Na te kwestie przedstawienie nie pomaga odpowiedzieć. Pozostaje podziwiać Maję Komorowską, przymykając oko na słabą scenografię (Ewa Starowieyska) i blade role Córki i Dramatopisarza (Jacek Mikołajczak).