Artykuły

Żyje się tylko raz

- W Stanach gra się ostrzej, nikt nie boi się ekspresji. Tam aktor nie ma prawa wpaść w nawyk. Stale musi wymyślać coś, czego nie robił wcześniej. Nie boi się ośmieszenia, nie pozwala sobie na bezpieczny komfort, który jest przeszkodą w odkryciu tego, co w nas najlepsze - mówi MAREK PROBOSZ.

Rz: Jest pan uparty?

Marek Probosz: Jestem. Jak każdy góral. Choć potrafię też ustąpić. Jeśli stoisz przed pionową ścianą, to w pewnym wieku musisz już zastanowić się, czy na nią wchodzić. Ale generalnie jestem człowiekiem celu.

Podobno cel wytyczył pan sobie jako sześciolatek: zostać aktorem. A jednak pod koniec lat 80., mając angaż w teatrze i niezłą pozycję w kinie, zdecydował się pan wyjechać z Polski.

- Jest taki surrealistyczny obraz "Jump in the Void", na którym mężczyzna skacze z dachu na bruk. Tak właśnie skoczyłem. Miałem poczucie, że żyję w zniewolonym kraju. A w Hamburgu poznałem dyrektora American Cinemateque, który zaprosił mnie na panel filmowy w Los Angeles. Po rozmaitych perturbacjach z wizą wsiadłem do samolotu. W LA zamieszkałem w legendarnym hotelu Roosevelt, limuzyną wożono mnie do Paramount Pictures. Ale jak skończył się panel, zaczęły się schody. Postanowiłem zostać, zaciąłem zęby. Grałem o swoją wolność.

Takich chłopaków są w Los Angeles tysiące.

- Pomogło mi to, że już coś w życiu zrobiłem. Wiedziałem, kim jestem. Poszedłem do UCLA na przyspieszony kurs anielskiego, zacząłem pisać. I stał się cud, bo rok później byłem członkiem związku amerykańskich aktorów filmowych SAG. W teatrze Odyssey wystawiłem własną sztukę "AUM albo torturowanie aktorów", wystąpiłem w telewizyjnym show "How to Survive in Hollywood?". Miałem agenta, który posyłał mnie na castingi. Mimo to łatwo nie było. Nie było e-maili, komputerów, komórek. Z pierwszą żoną byliśmy już wtedy po rozwodzie. Rodzice ciężko mój wyjazd przeżyli. Dostałem azyl polityczny i nie mogłem przez trzy lata wyjechać z USA. Gdy tylko ten okres minął, wróciłem do Polski i zagrałem w "Ferdydurke". Przede wszystkim jednak wyrabiałem sobie pozycję zawodową w Los Angeles.

Jako cudzoziemiec nie jest pan tam skazany na role Europejczyków?

- Jestem. Przyjechałem do LA, mając 28 lat. W tym wieku nie można całkowicie pozbyć się akcentu. Zagrałem w Stanach Alberta Einsteina i Romana Polańskiego, polskiego nauczyciela historii, Czeczenów, Czechów, Niemców, Rosjan. Raz tylko byłem rozpatrywany do głównej roli Amerykanina, ale reżyserem filmu był Chińczyk. W finale zostało nas dwóch, niestety, właśnie z powodu akcentu przegrałem.

W Kalifornii skończył pan również kurs reżyserii w American Film Institute.

- W czasie egzaminów z 500 kandydatów do drugiego etapu przeszło 50. Po kolejnym, godzinnym indywidualnym przesłuchaniu znalazłem się wśród 20 studentów. Trzech kumpli z mojego roku było nominowanych do Oscara 2011: Darren Aronofsky za reżyserię "Czarnego łabędzia", Mathew Libatique za zdjęcia i Scott Silver za scenariusz do "The Fighter", a są jeszcze: Todd Field, który za reżyserię "Za drzwiami sypialni" i "Małych dzieci" otrzymał w sumie 10 oscarowych nominacji, Mark Waters czy Doug Ellin, który od ośmiu lat pisze dla HBO serial "Ekipa". To była świetna grupa. Czasem się widujemy.

A Polacy tworzą w LA jakieś środowisko?

- Nie, każdy chodzi swoimi drogami. Znamy się z Jankiem Kaczmarkiem, Ablem Korzeniowskim czy Januszem Kamińskim, u którego niedawno miałem zdjęcia próbne do jednej z głównych ról w jego kolejnym filmie, ale nie spotykamy się często. Czasem umawialiśmy się ze Zbyszkiem Rybczyńskim czy choreografem Stefanem Wentą. Pamiętam, gdy w 2004 roku dostałem nagrodę za swój film "Y.M.I.", na przyjęcie w Santa Monica przyszła Alicja Bachleda-Curuś. Potem już się nie widzieliśmy. Z Joanną Pacułą też nie utrzymywaliśmy kontaktu, choć mieliśmy wspólnego agenta.

Środowisko żydowskie bardzo sobie pomaga...

- Tak, a my nie. Może jesteśmy za bardzo zagonieni. W Hollywood nie jest łatwo przeżyć.

Widzi pan różnice między polskim i amerykańskim aktorstwem?

- W Stanach gra się ostrzej, nikt nie boi się ekspresji. Tam aktor nie ma prawa wpaść w nawyk. Stale musi wymyślać coś, czego nie robił wcześniej. Nie boi się ośmieszenia, nie pozwala sobie na bezpieczny komfort, który jest przeszkodą w odkryciu tego, co w nas najlepsze.

A sposób pracy jest podobny?

- W Ameryce stale walczy się o mistrzostwo świata. Kiedy dostałem rolę w "Love Affair", agent zadzwonił i mówi: "Marek, wpadnij na próbę do Columbii". Odpowiadam: "Człowieku, jest niedziela!". A on: "Będą Annette Bening, Warren Beatty, Paul Mazursky, Conrad Hall, Katharine Hepburn...". Pojechałem. Patrzę, a tam wszyscy ci fantastyczni ludzie próbują sceny z następnego dnia. W amerykańskiej telewizji nawet największe gwiazdy biorą udział w próbach serialowego odcinka. U nas - nie do pomyślenia.

A jednak coraz częściej wraca pan do Polski.

- Każda propozycja stąd bardzo mnie cieszy, bo aktor najlepiej żyje we własnym języku. Dwa lata temu na festiwalu w Gdyni były trzy filmy z moim udziałem. W tym roku miałem tam "Boksera". Rotmistrza Pileckiego nie mógłbym zagrać w Ameryce.

Zdecydował się pan też wystąpić w telenoweli "M jak miłość".

- Ilona Łepkowska zaproponowała mi rolę geja, uprzedzając zresztą o homofobii panującej w Polsce. Ale to było wyzwanie dla serialu, dla mnie - profesjonalna praca. Polubiłem Grzegorza. I widzowie też, bo to dobry człowiek, który wszystkim pomaga. Znów stałem się nagle rozpoznawalny na ulicy.

Dzięki "Janosikowi" Agnieszki Holland i Kasi Adamik wrócił pan do dzieciństwa.

- Tak. I do cieni przodków. Moje najpiękniejsze wspomnienia związane są z górami. Z dzikim światem, który daje tak wiele siły. W Istebnej żyją moi rodzice. Jak ich odwiedzam, to potem - jak temu góralowi z piosenki - żal mi wyjeżdżać.

Pan przecież kocha ruch.

- Bo człowiek rozwija się, dopóki podróżuje i poszukuje. Moim ulubionym bohaterem był zawsze Odyseusz.

A jak myśli pan "dom"?

- Dom to rodzina. A moja żona i dzieci są w Los Angeles.

Ale przecież zawsze jest w człowieku nostalgia.

Pana dzieci lubią Polskę?

- Kochają! Bo my sobie tę Polskę idealizujemy. Dzieciom pokazujemy wszystko, co najlepsze. Filmy, muzykę. W szkole córka i syn z dumą mówią o swoim pochodzeniu. Wie pani, jak się jest z daleka od Polski, to się jest nawet bliżej niej.

Co z oddalenia jest najważniejsze?

- Kultura, historia. Ale złe cechy też wtedy widać wyraźniej. Kłótnie narodowe, degrengoladę. Marnowanie najlepszych okazji. Amerykanie mają naturę zwycięzców, dla nich wszystko jest możliwe. Jak polska drużyna wychodzi na boisko zagrać z Brazylią, to mówi: "Przegrana 3:0 nie byłaby kompromitacją", Amerykanie myślą: "Wygramy". Wierzą, że jutro, w jeden dzień, może się odmienić całe ich życie.

Młode pokolenie Polaków też tak myśli. Dzisiaj dziewczyny jadą do Kalifornii, zapisują się do szkół aktorskich i marzą o karierach w Hollywood.

- Ja, wyjeżdżając, ryzykowałem całe życie, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś zobaczę rodziców. Dzisiaj jest normalnie: można kręcić się tam i z powrotem. Choć z tymi opowieściami o karierach byłbym ostrożny. Prasa lubi napędzać się sukcesami, ale proponuję pojechać do Ameryki i tam się im przyjrzeć. Jak czytam polskie portale internetowe, to przecieram oczy ze zdumienia.

Myśli pan czasem: "A gdybym nie wyjechał"?

- Nie chcę gdybać. Raczej zadaję sobie pytanie: czy drugi raz zrobiłbym to samo? I też nie wiem, co odpowiedzieć. Na szczęście tak to jest wymyślone, że żyje się tylko raz.

W jakim języku pan klnie?

- Po angielsku. W tym języku fajnie się śpiewa i fajnie się klnie.

A w jakim języku pan śni?

- Po polsku.

Mógłby pan wrócić do Polski na stałe?

- To niełatwa decyzja. Odkąd założyłem w Stanach rodzinę, Ameryka nie jest już dla mnie hotelem California. Pracuję tam nad kilkoma projektami własnych filmów, dostaję propozycje aktorskie. Rozmawiałem niedawno z aktorem, który wrócił do Warszawy po długim pobycie za granicą. Powiedział, że pierwsze pięć lat to była masakra. Ale jednak ludzie wracają. Skolimowski, Rybczyński, Bugajski, Janczar, Pieczyński, Zieliński. I Małgosia Zajączkowska. Więc kto wie? Może pewnego dnia? Choć wiem, że to byłaby kolejna pionowa ściana, jaką musiałbym w życiu zdobyć.

Mówił pan, że na niebezpieczne skały w pewnym wieku już się nie wchodzi.

- Wchodzi się, tylko trzeba znaleźć odpowiednią drogę.

***

Ćma, 20.35 | Kino Polska | NIEDZIELA

***

Marek Probosz

Ma dobry czas. Wystąpił ostatnio w serialu ABC "Damage Control" i w "Day Job" Jaya Coksa, czeka na decyzję w sprawie zagrania jednej z głównych ról w nowym filmie Janusza Kamińskiego. W Europie zaczyna zdjęcia do czeskiego "Filmu polskiego" Marka Nelbrata, w którym gra siebie. W "Układzie zamkniętym" Ryszarda Bugajskiego jest szefem TVP, a w "Że życie ma sens 2" Grzegorza Lipca - amerykańskim mentorem. Uczy aktorstwa na UCLA i w prestiżowym Edgemar Art Center, Acting Studio w Santa Monica. Przygotowuje też trzy własne projekty filmowe. Urodził się w 1959 r. w Żorach. W 1983 r. skończył Wydział Aktorski PWSFTiT w Łodzi. Dostał angaż w warszawskim Teatrze Polskim, grał w filmach, m.in. "Zmorach" Marczewskiego, "Szansie" Falka, "Ćmie" Zygadły, "Niech cię odleci mara" Barańskiego, "Kocham kino" Łazarkiewicza. Od końca lat 80. mieszka w Los Angeles. Skończył tam reżyserię w American Film Institute (1993), w 2004 r. napisał, wyreżyserował i wyprodukował film "Y. M. I." o samobójstwach wśród nastolatków. W ostatnich latach coraz częściej wraca do Polski. Zagrał m.in. w "Janosiku. Prawdziwej historii" Holland i Adamik, "Śmierci rotmistrza Pileckiego" Bugajskiego, "Rewersie" Lankosza. Przypomniał też o sobie widowni w serialu "M jak miłość". W ostatnim roku wystąpił w "Bokserze" Tomasza Blachnickiego. Promuje swoją książkę "Zadzwoń, jak cię zabiją".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji