Artykuły

Fiasko "Farinellego" Bartosza Porczyka

"Farinelli" w reż. Łukasza Twarkowskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Marta Wróbel w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

"Kiedy coś zagraża seksualności, rozum natychmiast dostaje erekcji" i "mój słodki chłopcze czy dziewczyno, jesteś gównem, ale kocham to, Carl" - takie złote myśli funduje widzowi Bartosz Porczyk w monodramie "Farinelli", wystawionym na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Kolejny, po świetnej "Smyczy" spektakl z jednym z najzdolniejszych polskich aktorów młodego pokolenia w roli głównej, irytuje chaotyczną narracją, brakiem spójności i tekstem w większości ocierającym się o grafomanię.

W czasie godzinnego spektaklu Porczyk jest chirurgiem, Carlem Broschim, czyli Farinellim przed kastracją, dwuznacznym płciowo alter ego Farinellego lub też kimś "przechodnim" między Carlem a Farinellim. A zresztą, kto go tam wie. Widz też raczej się nie dowie. Wydaje się, że powinni to wiedzieć reżyser spektaklu - debiutujący Łukasz Twarkowski i autorzy tekstu: Porczyk i Anka Herbut. Ci jednak musieli zagubić się gdzie interpretacją tejże.

Widzowi, który nie zrozumie fonii, zawsze pozostanie wizja. Głównie nagiego aktora i jego zgrabnych nóg w butach na koturnie. A pod koniec trwania spektaklu Porczyk jest po prostu Porczykiem, czyli aktorem, który przedstawia publiczności swoją pracę w krzywym zwierciadle. Bawi, kiedy przypomina sobie lekcję ze śpiewu klasycznego ("Mój profesor mówił: - Ciągnij, Bartek, ciągnij! To ja ciągnę, ciągnę"), naigrywa się z reżyserów żądających ciągłego powtarzania bezsensownych scen. Nade wszystko jednak śmieje się z siebie samego. I to jest najlepsza część monodramu: Porczyk w kalesonach i pióropuszu na głowie obnaża kuriozalność pracy aktora. I jest przy tym do bólu prawdziwy. Scenę tę można uznać za komentarz do całego spektaklu, który tak naprawdę nie opowiada o życiu słynnego kastrata, tym bardziej że o nim jako człowieku wiadomo bardzo niewiele. "Farinelli" jest raczej o dialogu Porczyka-aktora z niedoścignionym mistrzem. I próbie doścignięcia go.

Trio Twarkowski, Porczyk i Herbut (autorka dramaturgii) nie było w stanie stworzyć spójnego dzieła. Momentami sprawia ono wrażenie zbitki przypadkowych scen. Mamy więc za długi i chaotyczny monolog Porczyka o kastracji, inicjacji seksualnej i nie wiadomo, o czym jeszcze, rozmowę aktora z Carlem lub Farinellim, którą prowadzi z pozycji różnych osób i płci. Jest też projekcja filmowa na telebimie z uwspółcześnioną historią Carla (kilkuletni Kacper Kuryś). I makabryczna kołysanka śpiewana przez małego aktora na melodię "Na Wojtusia z popielnika" ("Była sobie raz królewna/ Miała tasak w plecach/Książe szukał jej latami/Znalazł ją na śmieciach"). Mamy też Porczyka w pełnej krasie, to znaczy nagiego i czołgającego się po scenie.

Na uwagę zasługują dość ascetyczna, ale bardzo efektowna scenografia Twarkowkiego i Piotra Choromańskiego, nowoczesna, hipnotyczna, chwilami trip-hopowa muzyka Bogumiła Misali i, jak zwykle, aktorstwo i ruch sceniczny Porczyka. Niestety, na nic się to zdało.

Życzyłabym sobie, żeby Porczyk-aktor nie pisał już tekstów (na swojej solowej płycie "Sprawca" osiągnął, niestety, podobne jak w "Farinellim" w tej materii efekty ). A przy okazji kolejnego monodramu znalazł reżysera, który pokaże na scenie jego talent w odpowiedniej oprawie. Tak właśnie zrobiła Natalia Korczakowska - reżyserka "Smyczy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji