Artykuły

Kordian i jego sobowtór

Był kiedyś w Krakowie recenzent teatralny, którego opinie miały solidną i trwałą podstawę; jeszcze przed premierą można było przewidzieć, co napisze o przedstawieniu. Wystarczyło znać jego poprzedni felieton, pisywał bowiem na przemian: raz pochwalnie, raz krytycznie. I nic, nawet największe wydarzenie teatralne, nie potrafiło go wytrącić z tej idealnej olimpijskiej, a raczej krakowskiej, równowagi. To podaję jako wzorcowy przyczynek do roztrząsanej ostatnio kwestii "o naukowych podstawach krytyki teatralnej".

Ale ten fakt - bo to nie jest anegdota! - przypomniałem sobie po premierze "Kordiana" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Nie mogłem znaleźć innego racjonalnego klucza do opinii krytycznych wypowiadanych o tym przedstawieniu. Widocznie chwalili niedawno "Ciotunię", pomyślałem, więc teraz muszą pisać źle. Albo - jeśli w grę wchodził wysubtelniony stosunek do teatru - chwalili może "Świętą Joannę" Hanuszkiewicza, więc za "Kordiana" należą mu się baty albo przynajmniej złośliwości.

Tylko dwa głosy zabrzmiały sympatycznie i odmiennie od warszawskiego chóru. Spisane na gorąco po premierze wrażenia Romana Szydłowskiego i felieton - jaka to rzadkość, niestety, uwagi tego autora o teatrze! - Jarosława Iwaszkiewicza. Znakomity pisarz powiada, że nareszcie w "Kordianie", którego nigdy nie lubił, usłyszał słowa ważne i zastanawiające. Sprawdził nawet w domu egzemplarz, czy przypadkiem tego, co okazało się najciekawsze, Hanuszkiewicz sam nie dopisał... Nie podobały mu się tylko, jak powiada, różne reżyserskie fiki-miki.

Ale przecież "fiki-miki", jeśli są w przedstawieniu, najskuteczniej odwracają uwagę od tekstu. Jakże to więc się stało, że właśnie na Pradze Iwaszkiewicz "usłyszał" "Kordiana", a kiedy indziej myśl i słowo poety do niego nie docierały? Kiedy indziej to znaczy wtedy, gdy teatr pokazywał na scenie: przygotowanie w chacie czarnoksiężnika, wiejski dziedziniec, James Park w Londynie, willę włoską, drogę publiczną, salę adamaszkami wybitą w Watykanie, najwyższą igłę góry Mont-Blanc, plac przed Zamkiem królewskim, wnętrze kościoła katedralnego, loch podziemny w kościele Św. Jana, salę tak nazwaną Zamku królewskim, szpital watyjatów, plac Saski, izbę klasztorną obróconą w więzienie, pokój w Zamku królewskim, plac Marsowy. Przepisałem teren akcji "Kordiana" z kleinerowskiego wydania "Dzieł wszystkich". Oczywiście, w teatrze starano się zwykle owo theatrum działania bohatera nieco uprościć, ale przynajmniej rekwizytami wyznaczano je dokładnie. Te rekwizyty przyciągały uwagę. (Zazwyczaj, powiadam; bywały i przedstawienia ascetyczne, rapsodyczne niemal, ale tam problemem stawały się kostiumy). Ileż to razy czytało się recenzje, pełne podziwu lub zastrzeżeń do "kolorytów lokalnych"; z okazji przedstawienia Axera wiele mówiono o tym, czy słuszne było okrycie Łomnickiego płaszczem romantycznym...

Tymczasem u Hanuszkiewicza jest na scenie niewielki podest, drabina, skrzynia oraz zespół Andrzeja Kurylewicza w codziennych portkach i swetrach - z prób; aż wstyd na to patrzeć. A i kostiumy właściwie żadne. Przez moment zwracają uwagę druciane okulary Kordiana - takie nosili i tak ubierali się kiedyś petersburscy i warszawscy studenci, konspirujący politycznie w kółkach samokształceniowych... Tak mógłby wyglądać jeden z bohaterów "Sprawiedliwych" Camusa. I oto dlatego słuchamy "Kordiana", a nie oglądamy, przede wszystkim.

Oczywiście, żal pewnych wierszy, których nie ma w przedstawieniu, na przykład Przygotowania. A tam:

Skrzydeł pióry otarłem o ziemię,

Krwawa była - widziałem! widziałem!

Za grzechy ojców w groby kładące się plemię,

Lud konał... gwiazda gasła... za gwiazdą leciałem -

Lud skonał...

Albo:

Ziemia - to plama

Na nieskończoności błękicie,

A Bóg ją zetrze palcem, lub wleje w nią życie...

Ale za każdą realizację teatralną autor, nie kto inny, musi płacić pewną cenę. Najwyższą zaś płaci zazwyczaj wtedy, gdy teatr traktuje go z nadmiernym pietyzmem. Bywa to bowiem cena nudy.

A właśnie tego na pewno nie można powiedzieć o przedstawieniu Hanuszkiewicza. Pisałem kiedyś po "Zbrodni i karze", po "Przedwiośniu", jak mocno odcisnęła się praktyka teatru telewizji na osobowości tego reżysera. Wyszedł na scenę, przed publiczność, aby wyzwolić się z obojętnej martwej anonimowości kamer filmowych, aby nie mówić do widowni lecz z nią rozmawiać. Później wielu przedstawień Hanuszkiewicza nie widziałem. W ubiegłym roku przyszła "Nieboska komedia", często "piękna i sugestywna jako wizja, lecz myślowo uboga, pojednawcza a nie dramatyczna. I teraz dopiero "Kordian", który należy, moim zdaniem, do Hanuszkiewicza najlepszego. Do tego Hanuszkiewicza, który potrafi przenieść na scenę całą technikę zdobytą w innej dyscyplinie, a zarazem nie ulec jej uproszczeniom, przeciwnie, wzbogacić ją o to wszystko, co jest wewnętrzną właściwością teatru.

Realizując "Kordiana" reżyser nie szedł niewolniczo za tekstem, lecą swobodnie w nim gospodarował. Aby opisać to przedstawienie, oddać jego wyraz, także nie można zaczynać od sceny pierwszej, a kończyć, po Bożemu, na ostatniej. Jest mianowicie pewna scena, która wydaje się ogniskiem wypromieniowującym z siebie wszystkie pomysły formalne Hanuszkiewicza i skupiającym wszystkie wątki myślowe dramatu. To rozmowa Cara z Konstantym. Kordian w celi więziennej, na podeście, siedzi martwo na skrzyni. Na podest wbiega Car (Jerzy Kamas), obok podestu staje Konstanty (Seweryn Butrym) i upomina się o ocalenie Kordiana. Car odpowiada zimno: zginie. I wtedy zaczyna się to wspaniałe wygarnianie sobie swoich łotrostw. Nie do siebie mówią wszakże i nie tylko dla publiczności, jak to zazwyczaj bywało, lecz do Kordiana. Zaczyna Konstanty: Carze! - a potem już do tego mizernego, zaszczutego, zmaltretowanego chłopca, który siedzi niemy i zmartwiały: że Mikołaj zgodził się na uduszenie swego ojca. I ten człowiek ma decydować o twoim skazaniu, zdaje się krzyczeć Konstanty. A Car do swego więźnia, już bardziej familiarnie, stoi bliżej niego, jeszcze chwila i objąłby go ramieniem: Konstanty w najobrzydliwszy sposób zamordował młodą dziewczynę, a teraz chce ciebie ocalić. Czy zgodziłbyś się, zdaje się mówić Car, na wolność z takiej ręki... Kordian siedzi nieruchomy.

Wrażenie jest wstrząsające. Ale za chwilę refleksja podpowiada dalsze konsekwencje tak potraktowanej sceny. Mianowicie, że racja jest w i jakiś sposób po stronie Cara. Że wolność wyjednana przez tego człowieka, Konstantego, rzeczywiście nie jest nic warta. Więc gdy obydwaj zbiegną już ze sceny, wstanie Kordian i powie - niestety, tylko fragment tego pięknego monologu - "Nie będę z nimi...". Aktor zresztą nie wycieniuje go, lecz wykrzyczy, nie będzie to jego zwycięstwem artystycznym. Ale może tak właśnie chciał reżyser, aby ten chłopiec nigdy, do końca nie stał się człowiekiem dojrzałym? Może gorycz tego monologu została zachowana dla kogo innego? Racja po stronie Cara, to brzmi zaskakująco, niewiarygodnie. Ale przecież ten Car, zwracając swoje słowa do Kordiana, mówi: lepsza śmierć niż życie sprzedajne... Teraz rozjaśnia się scena w podziemiach Katedry, w której Hanuszkiewicz wyakcentował racje Prezesa (Henryk Machalica): Kordian był sztubakiem, pełnym entuzjazmu, to prawda, ale nawet w jego energię trudno uwierzyć. A Prezes również pytał: cóż warte jest życie zatrute królobójstwem? Jakbyśmy znowu słyszeli Camusa ze "Sprawiedliwych": jaka jest cena, którą by można zapłacić za mord polityczny? I w tej scenie zjawia się nieprzewidziany przez autora Car i staje niemo wśród spiskowych: mówią o żywym człowieku. I Car ukazuje się na szczycie drabiny, po której Kordian wspina się do jego sypialni, a Kordian ujrzawszy go spada z drabiny, z podestu. Car jest wszędzie, wszechobecny. Jakby w obrazie filmowym czy telewizyjnym przenikały się dwa plany. Na placu Zamkowym przed martwą maską władcy podrwiwa z niego lud stolicy, by po koronacji zaśpiewać jednak "Boże coś Polskę..." i paść na kolana. Car, idea cezaryzmu? władca, idea władzy? - przygniata wszystkich, jest obecna we wszystkich, a Kordiana niszczy. Nie za jakieś przewinienie szczególne - cóż ten student mógł uczynić, skakał nawet przez bagnety na placu Saskim, męczył się wśród wątpliwości przed sypialnią Cara - niszczy go niejako dla przykładu. I Car i Konstanty wyspowiadali przed Kordianem wzajemnie swoje łotrostwa i grzechy - i to właśnie jest chyba jego winą największą. Że sytuacja pozwoliła jemu także wiedzieć.

Racja po stronie Cara? Kordian niewinny, bezradny, zaszczuty? - jakże to, spyta ktoś znający dramat Słowackiego, cóż to za wywracanie na nice autora i narodowej tradycji, a gdzie się podziała niewątpliwa przecież, choć w słowach się tylko mieszcząca, energia i inteligencja tego bohatera? Otóż taka jest w tym przedstawieniu rola Andrzeja Nardellego, który gra Kordiana, gra zupełnie inaczej, niż oglądaliśmy dotychczas, lecz przekonuje swoją młodością, niedoświadczeniem, naiwnością. Obok niego jest Adam Hanuszkiewicz. W programie oznaczają go trzy gwiazdki, w scenie w szpitalu waryjatów mówi tekst Doktora, lecz w innych, na Mont-Blanc na przykład, mówi słowami samego Kordiana. Tymi, które są silne, mądre i - gorzkie. Od samego początku przedstawienia jest obok Kordiana, który zapewne zginie, ten drugi, jego sobowtór, który, być może, ocalał, przeżył. Przyjął łaskę i poznał jej zły; trujący smak. I on zakończy opowieść o Kordianie, że tylko serce zawinięte w liść aloesu może przechować czystość i wiarę... Rozumiemy: nie żywy człowiek; tylko Kordian, nie jego sobowtór. Ten ostatni jest mądry i zgorzkniały, ale to przeciec coś zupełnie innego niż czystość, wiara.

Z niejasnego, niepewnego zakończenia dramatu Hanuszkiewicz wysnuł wniosek idący daleko. Nie jednego Kordiana wyprowadził na scenę, lecz dwóch. A ten drugi był bogatszy o całe gorzkie, oszczędzone przecież pierwszemu, doświadczenie. O doświadczenie autora, aktora.

Ale powiedzieliśmy już o jednej scenie Kordiana, że nie tylko skupiała wszystkie wątki i napięcia dramatu, lecz także wypromieniowywała z siebie formalne rozwiązania wielu innych scen. Takie właśnie, jak owo przenikanie planów i obrazów. Na placu Saskim nie ma podchorążych. Ze sznurowni opuszcza się rząd kukieł, które na wejście Cara - w prawo patrz! w lewo patrz! - przy pomocy sznurka musztruje Hanuszkiewicz. Żołnierze są w tym dramacie niepotrzebni, są dekoracją. A potem zostają wciągnięci w górę, lecz wciąż widzimy cienie ich nóg, jakby wisielców.

A wreszcie ten młody Kordian - jest poważnym człowiekiem czy nie? Rozmaicie. Gdy spotyka się z Violettą, igra z zapałem, a gdy ją żegna, bierze do ręki mikrofon i śpiewa swój tekst jak piosenkę. Zawsze jest młodym współczesnym chłopcem.

Spierać się dziś z Hanuszkiewiczem o to, że nie dochowuje wierności literze i kompozycji tekstu autorskiego, byłoby czczym pieniactwem. On rzeczywiście nie dochowuje - i nie robi z tego tajemnicy. A więc można go pytać tylko, czy ten brak wierności czymś opłaca. Czy nie jest to, jak w "Wyzwoleniu", cena gazetowego wstępniaka.

"Kordian" publicystyką nie jest. Ale nie jest w tym przedstawieniu także historycznym romantycznym dramatem w rodzaju popularnych niegdyś "Lehrstucke". Romantycznego bohatera Hanuszkiewicz pokazał w pękniętym lustrze historii. Jakże te dwie jego twarze są znajome!

P.S. Już po napisaniu tego felietonu ukazał się "Show na Zamojskiego" Konstantego Puzyny w "Polityce". Zgoda panuje między nami w opisie niektórych sytuacji scenicznych i ich aktualizującego sensu. Jednak Puzyna jakby nie dostrzegał ani znaczenia w tym przedstawienia roli Hanuszkiewicza jako mądrego i gorzkiego sobowtóra Kordiana, ani dramatycznej eksplozji, oświetlającej intencje reżysera, w scenie pomiędzy Carem a W. Księciem. Krytyk kwituje więc wszystko złośliwością i kpinami, oczywistymi tylko dla kogoś, kto - jak większość czytelników "Polityki" - pozna przedstawienie z tak uproszczonego opisu. Czyżby Puzyna naprawdę zobaczył w tym "Kordianie" pochwalę oportunizmu? Zdumiewające! (zg)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji