Artykuły

Panu już dziękujemy

Widzowie siedzą zrezygnowani, z odebraną szansą na wyjście po angielsku - o spektaklu "Dziękuję tatusiu" w reż. Freda Apke w Teatrze Druga Strefa w Warszawie pisze Justyna Czarnota z Nowej Siły Krytycznej.

Najnowszy spektakl Freda Apke i Sylwestra Biragi miał być próbą rozprawienia się mężczyzny w średnim wieku z mitem ojca, konfrontacją stłamszonej osobowości z przeszłością i rodzinnymi tradycjami. Tyle że wygłaszany monolog jest nudny jak flaki z olejem, więc przeżycia i problemy bohatera nikogo na widowni nie mogą zainteresować.

Sylwester Biraga, gospodarz wieczoru i zarazem jedyny aktor, zaprasza widzów na przyjęcie - zasiadamy przy ustawionych w podkowę stołach zasłanych białymi obrusami, przed nami stoją karteczki z imionami gości i szampan w plastikowych kieliszkach. Mamy świętować zbiegające się w czasie urodziny bohatera i jego ojca. Wznoszony z tej okazji toast przemienia się we wspominkowo-rozliczeniową mowę, wygłaszaną przez coraz bardziej pijanego syna (warto dodać, że wypity alkohol w żadnym stopniu nie wpływa na sposób gry aktora). Biraga łazi dookoła stołów i smęci, opowiada o pracy w sklepie meblowym, o dawnych miłościach, pasji fotograficznej. Tymczasem na ścianie wyświetlane są kolejne slajdy - zatrzymane w kadrze chwile, które udało się uchwycić bohaterowi (czy coś może być nudniejszego na imprezie niż oglądanie zdjęć?!). Wychodzące przy okazji na jaw tajemnice rodzinne - homoseksualizm siostry, zdrady ojca - tracą znacznie wobec bełkotliwości całej opowieści. Siermiężny monolog, wygłaszany jednostajnym tonem z dziwną manierą w głosie, która, jak się wydaje, ma oddawać wycofanie, niepewność, nieśmiałość postaci, bardzo szybko staje się nieznośny. Tym bardziej, że okraszono go płytkimi dowcipami i hasłami w rodzaju "Gdy się ma 45 lat, nie szuka się przygód, ale kapci".

Opisana wyżej organizacja przestrzeni scenicznej zwykle zmusza widzów do intensywnego przeżywania dramatu bohatera, ułatwia interakcję aktora z widownią. Biraga zupełnie publiczności nie zauważa, niemal dwugodzinny monolog jest wygłaszany w powietrze. Kuriozalnie wyglądają próby porozumienia się z siedzącą wokół rodziną (jak rozumiem z konceptu z postawienia karteczek z imionami, wcielamy się w nią my, widzowie), które przypominają gadanie z duchami - aktor odprowadza do wyjścia niewidoczną siostrę, zatrzymuje wybiegającą ze łzami w oczach matkę. Wywołany tym sposobem widz, jak siedział na swoim miejscu, tak siedzi...

A siedzi jak na szpilkach. Przyczyna nie tkwi w poczuciu zagrożenia, z którym zawsze związana jest bliskość aktora i widza, "grożąca" zaangażowaniem publiczności w tworzenie spektaklu, koniecznością jej aktywnego uczestnictwa. Gdyby to było standing party, goście przestępowaliby z nogi na nogę, powoli przesuwając się sprytnie w stronę drzwi. Tymczasem siedzą zrezygnowani, z odebraną szansą na wyjście po angielsku. Atmosfera raczej jak u ciotki na nudnych imieninach. Nikt się nie śmieje, choć wyczuć można chwile, gdzie przewidziano pauzę na rechot publiczności. Biraga nie ma charyzmy, jest bezbarwny, dlatego między innymi spektakl więcej ma wspólnego z wystąpieniem, niż ze spotkaniem artysty z widzami. Aktor (już raczej jako dyrektor teatru), niczym miły pan domu odprowadza gości do drzwi. Spóźniony to gest i już zbyteczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji