Artykuły

Być Iwoną

Kilka zupełnie banalnych myśli wywołał we mnie zielonogórski spektakl "Iwony, księżniczki Burgunda". Myśli o teatrze w ogóle - o tym, czym się nie staje poza życzeniami wytrwałych marzycieli.

Teatr jest dziś instytucją w której wystawia się sztuki, a odbiór ich rzadko bywa świętem dla publiczności. Nikt zdaje się na takie święto nie czeka. Nie czeka w tym sensie, który mógłby przydać widowisku jakiejś nowej wartości, dopełnić je, ukonkretnić, dookreślić przez zetknięcie z życiem spoza rampy.

Gombrowiczowskie przedstawienie, które oglądałam kilka dni po premierze, nie miało od początku nic z niespokojnej atmosfery oczekiwania.

Przed drugą krzesła zajmować zaczął tłum rozkrzyczanej młodzieży. I odegrano spektakl. Odrobiono lekcję.

Po kilku latach, które dla teatromanów wydawały się wiekiem, nazwisko Haliny Mikołajskiej znów pojawiło się na teatralnym afiszu. Co prawda nie w Warszawie (jak to się stało, że jej wielkie role w macierzystym Teatrze Współczesnym wydają się taką zamierzchłą przeszłością?), ani też nie jako aktorskiej gwiazdy. Mikołajska reżyseruje oto Gombrowiczowską "Iwonę", w dwadzieścia cztery lata po prapremierze, która była jej debiutem reżyserskim. Wtedy miała prezentować tą inscenizacją model nowego teatru: "chodziło bardziej o teatr - powie Mikołajska - niż o Gombrowicza". Ale od tamtego czasu wiele się zmieniło. A sceniczne życie anemicznej Iwony nabrało swoistych rumieńców.

Rola Iwony polega na... istnieniu. Prowokacją jest sama jej osoba. Jej obecność, tj. jej bierność wpływa na innych tak, że przestają być sobą. Zmuszeni do gry - coraz głupszej, coraz bardziej zawiłej i niedorzecznej - obnażają się. Jej "niewydarzenie", jej bezkształt działają druzgocąco. Tworzy gębę każdemu, kto z nią jest lub przy niej się znajdzie. Określa go. Przypomina wszystko, co głęboko ukryte - grzechy, kompleksy, wstydliwości. Iwona jest niebezpieczna.

Arcytrudna to rola. To przecież pozór, że załatwi wszystko odęcie warg, głupia mina, wzrok wbity w jeden punkt i niezdarność gestów. Pozorem jest także to, że Iwona jest taka. Jest - ale jedynie w kontekście, w jakim się znalazła.

Lśniąca niebieska bluzka zwija się mnóstwem falbanek, plisowana kolorowa spódnica sięga kostek w różowych skarpetkach. Na nogach lakierowane buciki. Czerwona róża dwoi się - z białego kapelusza pod pierś. Już pierwsze pojawienie się Iwony na zielonogórskiej scenie budzi śmiech. Groteskowo przebrane ciotki - jedna z wielkim lisem, druga w czerwonych rybaczkach - prowadzą wystrojoną kukłę. Jest ona zgrzytem wobec dworskiego świata. Nawet kolorystycznie gryzie się z nim niemiłosiernie (scenografia: Zofia Maciejewska). Jest obca, obco śmieszna i śmiesznie zagubiona. Niegłupia, zgoda. W głupim położeniu. W pastelowym entourage'u dworskiego głupstwa (wspaniałe w idiotyzmie nudy fanfary na cześć królewskiej pary - muzyka Jerzego Satanowskiego) staje się ową wstrętną wszystkim Cimcirymci, wstrętną, bo w niedoskonałości do nich podobną.

Gombrowiczowski bohater jest zawsze nie-sobą. Określa go forma, która rodzi się między ludźmi. Stwarzany z zewnątrz, z istoty swojej jest nieautentyczny. Tak jest i z Iwoną, choć zielonogórskie przedstawienie nie bardzo wydaje się podporządkowane tej myśli. Jakby sprawą naczelną nie było tu stwarzanie i wzajemne naciski form, psychologia "korowodu masek, gestów, krzyków, min". Również - wmanewrowywanie, wrabianie w położenie sztuczne i bez wyjścia.

Zielonogórską inscenizację określa baśniowość. Nawet farsa jest rodem z bajki, często zbyt kolorowej. Ale nie błyskotliwej, bez gombrowiczowskiej iskry, choć z pompą i blichtrem. Bajka jest o księciu, który poślubia brzydką pannę, ponieważ szalenie go ona irytuje... Resztę znamy. Jednak owa reszta nie zyskała w tym przedstawieniu scenicznego waloru.

Wiele pozacierały aktorskie niesprawności. Nad wyrazistość gry nie uwydatnia absurdalności sytuacji (król), nie dodaje komizmu jej wyciszenie (zupełnie pusta wspaniała przecież scena przed komnatą Iwony, kiedy to królowa podnieca się do morderczego czynu czytaniem własnych wierszy). Brak tu jednolitego stylu, aktorska różnorodność nie jest wielobarwnością. Postaci nie są zabawne, a intelektualna groteska dzieje się jakby nie na właściwym piętrze.

Mikołajska prowadzi "Iwonę" Według dawnej wersji tekstowej ("Skamander", 1933), tej samej, jaką proponowała przed laty w Teatrze Dramatycznym. Iwona częściej się tutaj odzywa. I to, co mówi, nie jest tak zupełnie bez sensu. Czuje się jakąś dumę, może ślady wyobrażanej sobie własnej mądrości. Ale sposób, w jaki się odzywa Małgorzata Talarczyk-Mreła - z lękiem, załamującym się głosem jakby jej zaschło w gardle - czyni ją właśnie krzywym zwierciadłem, jakie podstawia bezwstydnie i bezwiednie przed oczy innym. Jest żałosna, kiedy się odezwie, chwilami jej żal.

"Iwona jest jedyną postacią serio w tej komedii" - pisze Mikołajska. Otoczenie jest śmieszne - gra, udaje, strzeże form i tworzy je, najróżniejsze, zależnie od celu, jaki zamierza osiągnąć. Przyjęcie z karaskami będzie kolejnym triumfem formy. Zbrodnia - "z góry, z majestatom, z blaskiem" - uśmierci kompleksy, niedoskonałości zagrzebie w niepamięci. Iwona zginie. Zamordowana za bezbronność. Akcentuje to Mikołajska w swoim komentarzu. Niestety, daje on więcej widzowi niż samo przedstawienie.

Realizacja założeń reżyserki nie znajduje oczekiwanego kształtu na scenie.

Trudno zrobić "Iwonę". Jeszcze trudniej być Iwoną. A przecież każdy z nas ma taki moment w życiu, kiedy nią jest. Szczęście, że karaski są coraz trudniejsze do zdobycia.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji