Artykuły

Kfartet z Witkacym

W lipcu 1910 roku Stanisław Ignacy Witkiewicz, pisał do przebywającego za granicą ojca: "Walę moją powieść dniem i nocą. Dziś pisałem od 11 do 5 z rana bez przerwy (...). Skończyłem rozdział I i walę dalej II część." Powieść owa, "622 upadki Bunga czyli Demoniczna kobieta", liczyła w końcu ponad 800 stron, ale, jak się okazało, miała czekać na publikację ponad 60 lat. Był to utwór autobiograficzny, w którym autor krył się pod tytułową postacią, zaś jego przyjaciele, wrogowie, kochanki i wielka, namiętna miłość - znakomita aktorka sceny krakowskiej Irena Solska - nosili różne fantastyczne nazwiska i tytuły. Klucz był jednak tak łatwy do przełamania, że ojciec doradzał Witkacemu, by porzucił myśl o publikowaniu "Bunga". I tak się wreszcie stało, jakkolwiek autor kilkakrotnie wracał do wydawniczych pomysłów.

"W szeregu luźno powiązanych scen z nikłą, nieskomplikowaną akcją, zawartą często w dialogu, Witkacy ukazuje nam młodego malarza Bungo, usiłującego odnaleźć swoją tożsamość artystycznej przez dyskusję z przyjaciółmi i liczne przygody miłosne, których punktem szczytowym jest długi i pełen udręki romans z tytułową demoniczną kobietą. Pierwszą połowę powieści wypełniają rozmowy na temat sztuki między Bungiem i jego trzema bliskimi przyjaciółmi, którzy też są artystami. Tematem drugiej połowy są przeżycia Bunga w świecie namiętności, która go prawie niszczy." (Daniel C. Gerould "Stanisław Ignacy Witkiewicz jako pisarz" str. 54-55).

Dzieło to - po wygraniu wszystkich sztuk Witkacego z juweniliami włącznie - stało się przedmiotem adaptacji scenicznej p. Barbary Krasińskiej i opracowania inscenizacyjnego p. Marka Fiedora. Podjęli się oni zadania niewykonalnego, choćby z uwagi na objętość powieści, nie mówiąc już o jej nikłej akcji. A przecież wykonali je i to z powodzeniem, o czym łatwo było się przekonać na przywiezionym z Krakowa, a wyprodukowanym przez KFART (Krajową Fundację Artystów Teatru) przedstawieniu "Bungo 622", w którym rzeczywiście wystąpił aktorski kwartet w osobach pp.: Piotra Grabowskiego, Szymona Kuśmidra, Jacka Poniedziałka i Wojciecha Szawula.

Wpakowanie na grzbiet czterem młodzieńcom balastu rozwlekłej powieści, zaludnionej przez dziesiątki postaci, wywatowanej tasiemcowymi dywagacjami o sztuce, dysputami filozoficznymi, a wreszcie okraszonego obsesjami seksualnymi autora, stwarzało piekielne ryzyko.

Ale zarówno adaptator, reżyser jak i aktorzy ryzyko to pokonali. Nie brawurą, lecz inteligencją i talentem. I oto ni z tego ni z owego, a właściwie z Krakowa, możemy u szczytu sezonu ogórkowego, oglądać w Warszawie przedstawienie pełne dynamiki, wdzięku, błyskotliwości i dowcipu. Serce rośnie na tle średniej krajowej posuchy. Klimatycznej i teatralnej.

Istota sukcesu polega na tym, że zarówno reżyser, jak i aktorzy wyczuli potrzebę chwili. Po Witkacym grywanym w stylu teatru absurdu, następnie w krasie serio-realistycznej, przez lata w konwencji pamfletu politycznego, przyszła wreszcie kolej na żart, ironię i głębszą satyrę- słowem to, na co nieustannie, a przeważnie bezskutecznie, oczekuje nasza PT. Publiczność. "Bungo 622" jest po trosze kpiną z akademickiego namaszczenia mnożących się witkacologów, po trosze szczutkiem wycelowanym w nosy naburmuszonych intelektualistów, także krzywym zwierciadłem przystawionym samemu Witkacemu (i w tym jest coś z przesłania niesamowitych autoportretów fotograficznych Witkiewicza), a w końcu znakomitą, w najlepszym gatunku, zabawą kulturalnych aktorów adresowaną do takiejż widowni. Wszystkie środki: od powolnego tempa, przetykanej pauzami gry, poprzez znaczącą ilustrację muzyczną, afektowane do granic parodii dyskusje, długie wyciemnienia dzielące poszczególne sceny, manieryczne gesty i pozy, arcyzabawne zbitki sytuacyjne, etc. etc. służą nie tylko zabawie, ale również autoironicznemu komentarzowi teatru wobec siebie samego, aktorów wobec widowni, życia wobec sztuki.

Te ambitne założenia inscenizacyjne mogły się powieść tylko dzięki celnemu, choć brutalnemu zamysłowi adaptatorskiemu (odrzucono próbę uscenicznienia całości fabuły, zadowalając się tylko znaczącymi fragmentami utworu punktującymi wywody autorskie), pomysłowej reżyserii i ogromnemu zaangażowaniu zespołu. Na czoło tej bardzo wyrównanej czwórki, wybijają się pp. Piotr Grabowski jako Bungo (nieco przypomina młodego Andrzeja Seweryna) i Jacek Poniedziałek alias Edgar książę Nevermore. I nieważne jest czy pierwszy z nich z czymkolwiek upodabnia się do Stanisława Ignacego Witkiewicza, a drugi do Bronisława Malinowskiego. Tworzą samoistne postacie, żyjące własnym, parodystycznie upozowanym, życiem. Wkładają w nie mnóstwo pomysłowości, a przede wszystkim serca, przerzucając natychmiast pomost porozumienia między sceną i widownią. Zresztą wyrazistość wszystkich czterech wykonawców, ich dyscyplina gry, subtelność w stosowaniu środków aktorskich, finezja w podawaniu dowcipu - są godne najwyższej pochwały. Wśród zalewu niedoróbek teatralnych, chamstwa i obsceniów, bełkotu mowy - jakimi tak obficie częstowano nas w mijającym sezonie - ta króciutka (niewiele ponad godzinę trwająca), skrząca się dowcipem i elegancją, komedia jest istnym unikatem. Nagrodą dla odważnych teatromanów ryzykujących w dniach rozpalonej kanikuły wizytą w znanej z duszności malarni Teatru Studio, gdzie "Bungo" jest grany. Wierzcie mi jednak Państwo, że spektakl jest tak świetny i zabawny, iż nawet o upale i braku powietrza zapomina się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji