Artykuły

Poważnie niepoważny

- Jasne, że wszyscy aktorzy chcieliby grać wielkie role teatrze i u genialnych reżyserów w niezapomnianych filmach, prawda? Nie ma więc co o tym dyskutować. Ja uważam, że wszystkie miejsca, w których się znalazłem, czegoś mnie nauczyły, chociażby pokory - mówi MARCIN BOSAK, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Szczęściarz, któremu spełniają się marzenia, opowiada o tym, jak wiele z karate wykorzystuje w aktorstwie i skąd bierze pokłady stoickiego spokoju.

O czym marzyłeś 10 lat temu, a czego pragniesz teraz. Czy dawne marzenia są jeszcze aktualne?

- Mówiłem to już nie raz i nie zmieniam tej wersji, a to chyba świadczy o tym, że po prostu tak jest: uważam się za szczęściarza, za naprawdę szczęśliwego człowieka, bo spełniają mi się marzenia. Myślę, że to kwestia głębokiej wiary w to, ze się będą spełniać i tego, że czuwa nade mną przychylna energia - różnie można to nazywać, ale wyraźnie czuję olbrzymie wsparcie.

Marzę o różnych rzeczach, myślę o nich, a one się urzeczywistniają - zupełnie serio mówię. Na przykład odkąd skończyłem szkołę teatralną, marzyłem, żeby pracować z Krystianem Lupą i zawsze, kiedy pojawiała się obsada jakiegoś kolejnego jego spektaklu, to myślałem sobie: "Aha, on teraz tym się zajmuje... Fajnie byłoby się znaleźć gdzieś wśród tych ludzi", ale nigdy: "O, Boże drogi, znowu mnie tam nie ma". Dobrze bowiem jest się nastroić pozytywnie. I myśleć, że jeżeli jeszcze nie teraz, to może za chwilę się uda i pewnie brak sukcesu leży w mojej niegotowości albo we wzajemnym rozpoznaniu. Takie myślenie nie zamyka drogi marzeniom, za to cierpliwość popłaca. Marzyłem też, żeby się spotkać w pracy z Agnieszką Holland i też się udało - najpierw w "Ekipie", a ostatnio w "In Darkness".

Poczekaj - ale jak to się wszystko wydarzyło?

- Można powiedzieć, że zupełnie zwyczajnie. Mijaliśmy się z Krystianem na korytarzach w warszawskim Teatrze Dramatycznym, w którym występuję od skończenia studiów, a Lupa tam reżyseruje. Podszedł do mnie któregoś dnia i powiedział, że ma propozycję. Można to nazywać przypadkiem - ale przecież nie istnieje coś takiego jak przypadek. Moja profesorka ze szkoły mówiła, że to chytry sposób pana Boga na to, żeby pozostać w ukryciu. Więc kiedy Lupa spytał, czy chcę u niego zagrać, to bytem po prostu zachwycony. To samo stało się, kiedy wyszła propozycja od Agnieszki. Poczułem ogromną radość, że się spełnia...

U Lupy zagrałeś pierwszy raz w spektaklu "Persona. Marilyn". Nago, prawda?

- Tak - występowanie nago na scenie to było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Potraktowałem to jak wyzwanie i szansę popatrzenia na siebie z dystansu, powiedzenia sobie: "Aha, Marcinku, wyglądasz tak i tak, masz w głowie to i tamto i ciekawe, co się zmieni? Jakie przestrzenie otworzy?". Nowe sytuacje wymagają często badania takich niedotykanych miejsc wewnątrz siebie. Więc tym wymarzonym spotkaniom towarzyszą również sytuacje uwalniające coś nowego, sprzyjające temu, żeby uporać się z czymś w sobie, dowiedzieć czegoś ciekawego.

Poza pracą w Dramatycznym grywasz też w serialach. Jak to traktujesz?

- Przede wszystkim traktuję aktorstwo jak zawód, w którym zdarzają się rzeczy wspaniale, bo wyjątkowe. Ale wiem też, że nie codziennie zdarza się takie święto. Więc koncentruję się na rzetelnym, uczciwym uprawianiu zawodu. Zdaję też sobie sprawę z tego, że nie mam stuprocentowej kontroli nad tym, co wyjdzie z danego projektu. Czytam scenariusz i myślę sobie, że jest wspaniały, więc godzę się na rolę. Tylko że nawet najwspanialszy scenariusz można zepsuć podczas realizacji albo w montażu - jest tyle etapów, gdzie coś może pójść nie tak. Jestem po prostu aktorem i mogę tylko grać najlepiej, jak potrafię. A wstyd to jest źle zagrać, jak mówi moja agentka.

Ja nie deklarowałem, że nigdy nie zagram w serialu. Nikt mi też nie dał prawa oceniania wyborów innych. Jedni nie mają żadnych innych propozycji, a trzeba za coś żyć, drudzy polubili wysoki standard życia i nic w tym złego. Poza tym rynek możności, szczególnie w Polsce, jest ograniczony. Jasne, że wszyscy aktorzy chcieliby grać wielkie role teatrze i u genialnych reżyserów w niezapomnianych filmach, prawda? Nie ma więc co o tym dyskutować. Ja uważam, że wszystkie miejsca, w których się znalazłem, czegoś mnie nauczyły, chociażby pokory. Natomiast bardzo szanuję fakt, ze ludzie chcą mną pracować i w ten sposób dają mi szansę na kolejną przygodę i rozwój. Wtedy oddaję całego siebie.

Oglądasz w ogóle czasem te filmy i seriale, w których grasz?

Nie mam telewizora. Ale zawsze proszę o płytę z projektem, w którym brałem udział Nie zawsze ją dostaję, ale to zupełnie inna sprawa. Oglądanie jest istotne, bo dzięki niemu kształtuje się świadomość. Można powiedzieć, że uczę się siebie. Ale wiadomo, że nie oglądam wszystkiego, bo się nie da i na szczęście też nie trzeba.

Wkrada się czasem rutyna w twoją pracę?

- Rutyna to coś, na co aktor nie może sobie pozwolić. Usypia czujność i zabija kreatywność. Nie chcę dopuścić do tego, by było mi wygodnie i łatwo coś robić. Tego się właśnie nauczyłem na planie "M jak miłość" - w którymś momencie poczułem się za dobrze, bo pieniądze co miesiąc wpadały na konto, wszystkie możliwe interakcje między postaciami miałem już za sobą i nie było szansy na nic nieoczekiwanego. Zaczęło mi to przeszkadzać, więc zrezygnowałem. Żeby być uczciwym w stosunku do siebie i do widzów. Ale to jest moje podejście - inni mogą myśleć i funkcjonować zupełnie inaczej, nie oceniam tego.

Zresztą to wszystko jest przecież wrażeniowe, spotykam się z kimś - z reżyserem, ze scenarzystą, z kolegą-aktorem - i albo coś iskrzy, albo nie. Czasem ktoś potrafi zarazić już samym pomysłem: ma tyle zapału, entuzjazmu, choć nie do końca napisany scenariusz, ale ma w sobie pasję. I o to chodzi! Na przykład Tomek Szafrański, reżyser, z którym w zeszłym roku zrobiłem sezon serialu "Nowa", napisał właśnie sam świetny scenariusz. Robimy teraz pilota, a moim zdaniem to naprawdę dobry pomysł i będziemy go uczciwie realizować. Już teraz widzę, że są tam bardzo fajne niuanse do zagrania, różne przełomy w akcji i mam nadzieję, że to świetnie zadziała.

To też będzie serial sensacyjny?

- Nazwałbym go w uproszczeniu kryminałem, ale nie takim schematycznym, że wystarczy pięć, dziesięć minut i wiesz już wszystko. Jest dużo lepiej napisany, bardziej zawiklany, są tam rzeczy, które się będą niespodziewanie ujawniać i rozwijać. I jeśli będą dobre, uczciwe warunki na realizację - czyli wystarczająco dużo czasu i pieniędzy - to może powstać coś naprawdę fajnego.

Zawsze chciałeś być aktorem?

- Tak, od liceum już tak. W podstawówce chciałem jeszcze przez chwilę być lekarzem, bo tak bardzo imponował mi mój trener - uprawiałem karate dosyć długo, a mój trener Włodek Kwieciński bardzo mi imponował właśnie tym, że był i karateką, i lekarzem, i rewelacyjnym pedagogiem. Ale potem zacząłem interesować się innymi rzeczami, między innymi teatrem i filmem, przeniosłem się do Warszawy i musiałem już całkiem zrezygnować z treningów. Ale uważam, że to wspaniała sztuka walki - świetnie kształtuje charakter, uczy dyscypliny, znajdowania harmonii. Jest szansa, że mój synek będzie świetnym karateką. Ma super koordynację, a do tego jest totalnym wulkanem energii! Nie małym wulkanem, tylko dużym, bardzo dużym. Ale nie ma jeszcze trzech lat, więc na decyzję, co będzie chciał robić w życiu, jeszcze poczekamy....

Kojarzy już jakoś, że ma rodziców aktorów?

- Nie mamy telewizora, więc raczej nie. Ale był ze mną na próbie w teatrze - reżyser mnie wtedy szybciej zwolnił, bo nie można było nic zrobić. Byliśmy też w teatrze u Moniki na jej próbie i tam podglądaliśmy, co i jak się dzieje. I teraz Władek myśli pewnie, że jak rodzice idą do pracy, to po to, by potańczyć, pośpiewać i miło spędzić czas.

Twoi rodzice mieli swój udział w tym, że wybrałeś aktorstwo?

Włożyli dużo energii w to, żeby pokazać mi i mojej siostrze różne możliwości i ułatwić rozpoznanie tego, co nam się podoba. To oni nas zachęcali do inwestowania w nasze marzenia. Nie do przecenienia jest wkład rodziców, którzy poświęcają wielką część swojego czasu na to, żeby się dzieci rozwijały.

Masz jeszcze jakieś autorytety?

- Mój przyjaciel mi kiedyś napisał, żeby nie mieć mistrzów ani na scenie, ani w życiu. Oczywiście, nie na zasadzie totalnej negacji i funkcjonowania w chaosie. Tylko zęby mieć osoby, które imponują, ale pamiętać o tym, ze każdy popełnia błędy... To ciężki temat, niełatwo mi o tym mówić, bo bardzo mało znajduję osób, które umiem bezwarunkowo podziwiać. Jeśli zdarza się, że ktoś imponuje mi zawodowo, to niekoniecznie już na innych polach. Były osoby, które wyznaczały moją drogę, kształtowały mnie, ale potem szedłem dalej. Kiedyś na przykład zaczytywałem się w książkach Willigisa Jagera i jego filozofia mi odpowiadała, ale idąc dalej przez życie, czytając inne książki, spotykając nowych ludzi itd. - po prostu doświadczając życia - zauważyłem, że już nie w pełni się z nim zgadzam i nie mogę go nazwać autorytetem. I tak jest ze wszystkimi. Jest wielu ludzi, których bardzo szanuję, są tacy, którzy mi imponują. Ale szukam własnej drogi i chcę się ciągle rozwijać.

To o czym marzysz teraz, skoro u Lupy i Holland już zagrałeś, masz rodzinę i syna?

- Co do artystycznych marzeń, to czekam na kolejne ciekawe spotkania - bardzo chciałbym pracować z Wojtkiem Smarzowskim, z Jankiem Komasą. Jestem absolutnie powalony na łopatki "Salą samobójców" tego ostatniego. Widać, że to niesłychanie inteligentny i wsłuchany w naszą rzeczywistość człowiek. Od dawna nie zdarzyło mi się, żebym oglądał coś w kinie z zapartym tchem - to wielka radość, że powstają u nas takie filmy, rozbudzając mój apetyt na wyjątkowe spotkania. Ale tak najbardziej marzę o tym, żeby wszyscy moi bliscy i przyjaciele byli przy mnie jak najdłużej w zdrowiu i szczęściu. I na wakacje z rodziną jakieś fajne bym pojechał...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji