Ani Szekspir, ani Bond
SZEKSPIR leży skałą na drodze: nie sposób go obejść. Durrematt, Jonesco, Muller - wszycy oni w ostatnich latach adaptowali motywy Stratfordczyka, idąc jak gdyby za hasłem Petera Brooka, który w książce "Puste miejsce" rzucił był swego czasu paradoksalne zawołanie: Naprzód - do Szekspira!
Teraz przychodzi Edward Bond - i znowu zjawia się cień Szekspira: "Lir" jest bowiem swobodną przeróbką "Króla Leara". Można by nawet powiedzieć że 39-letni dramaturg angielski (autor sztuk "Uratowani", "Wczesny poranek", "Morze" i innych) poszedł dalej, niż inni adaptatorzy, napisał bowiem niemal nową sztukę, całkowicie i bez reszty umieszczoną w zamkniętym kole lęków i frustracji, dręczących współczesnych intelektualistów świata zachodniego.
Lir Bonda naznaczony jest obłędem od pierwszej sceny. Buduje wokół swego państwa mur, jak chińscy cesarze. Ceną budowli są męczarnie ludu, zatrudnionego przy jej wznoszeniu, ale skutkiem ma być dobrodziejstwo: mur przyniesie wolność i szczęście, ponieważ odetnie królestwo Lira od wszelkich niepokojów jakie niesie świat zewnętrzny. Lir zostanie obalony przez córki, władztwo córek zmiecie powstanie ludowe, ale nic się nie zmieni: nowi władcy będą kontynuować budowlę. Jest to jak gdyby pierwsza warstwa sztuki, swoiście historiozoficzna, ale jest to jak widać - historiozofia typu magicznego.
Równoległa druga warstwa - to przemiana Lira, przebiegająca w porządku odwrotnym: od szaleństwa do swoistej mądrości i świętości. Po upadku całkowitym, po okrutnym oślepieniu, król spotyka Kordelię - nową władczynię państwa, i tak jej mówi: "Gdyby to bóg jakiś stworzył świat, władza zawsze byłaby w prawie, i tak byłoby dobrze, i wiele cierpień byłoby nam oszczędzonych, ale to my stworzyliśmy świat - z naszej małości i z naszej słabości. Nasze życie jest niezdarne i kruche, i tylko jedno utrzymuje nas przy zdrowych zmysłach: litość. A człowiek bez litości jest szaleńcem. Potem, jako robotnik na murze, który sam zaczął niegdyś wznosić, przystępuje samotnie do rozbijania go - i zostaje zastrzelony przez oficera.
Pojawia się w tym procesie "uświęcenia" Lira idylliczna wieś, pełna miłości, usprawiedliwiająca marzenia o dobroci i litości, jako przeciwieństwie agresywności. Wszakże jak historiozofia Bonda wydaje się magiczna i demoniczna, tak i ta idylla razi sentymentalizmem i naiwnością.
Pozostaje jeszcze człowiek w ujęciu Bonda: wiązka stłumionych, bądź tłumionych agresji, które się wyzwalają z każdym podmuchem "bondowskiej" historii. I pozostaje dramaturgia: spiętrzone obrazy okrucieństwa po jednej stronie, po drugiej kontrast sielanki (nb. znacznie w warszawskim przedstawieniu okrojonej).
NO - i jest warszawska inscenizacja "Lira", dzieło Erwina Axera. Rzeczą krytyki jest mówić pewne prawdy wprost: otóż wydaje mi się, że reżyser zmienił zarówno historiografię Bonda, jak i kształt samej sztuki - a tym samym jej wymowę.
Axer nie mógł się, jak widać, zgodzić na totalny katastrofizm autora, nie nęciło go także jego naiwne szukanie ratunku dla człowieka w sielance.
W jego zatem ujęciu cała sztuka jest, jak gdyby, chwilą namysłu potwora (to jest - króla Lira z pierwszej sceny). Ma się odbyć egzekucja robotnika, córki wzywają króla do opamiętania się. On - zatrzymuje się na sekundę. Zastanawia się. Zna świat i ludzi, bo sądzi świat i ludzi po sobie. I zgodnie z tą wiedzą nie widzi przed światem perspektyw: rządzą nim i rządzić będą podobne jemu potwory. Wyobraża sobie ciąg dziejów. Widzi siebie w upadku, ale i swoich następców widzi - nie różniących się od niego. I dlatego nie cofa się; stanie się, co ma się stać. Ten efekt interpretacyjny osiąga Axer przez powtórzenie pierwszej sceny w finale przedstawienia: wszystko, co się działo pomiędzy początkiem i końcem sztuki, było refleksem świadomości Lira, jego chorej wyobraźni i chorej moralności. Nie można zabiegu Axera określić mianem fałszerstwa, bo nie zmienił (poza koniecznymi i niekoniecznymi skrótami) sztuki - a tylko dwa razy zagrał jej pierwszą scenę. Reżyser zlikwidował jedynie autora jako ideologa. Dał sztuce pewne szanse, przenosząc myśli i uogólnienia, w końcu obce nam, do głowy jednej tylko postaci sztuki.
Samą inscenizację "Lira" trzeba uznać za poważne osiągnięcie teatralne. To spektakl, który się toczy nieubłaganie - jak wskazówka zegara, jak maszyna. Ukazuje też siłę i zarazem słabość Bonda jako dramaturga. Okrucieństwo poraża, potem zaczyna śmieszyć; jest to stwierdzenie być może przykre, niesmaczne, ale trafia ono w autora i w "dramaturgię okrucieństwa", a nie we wrażliwość moralną widowni. I reżyser o tym wie, gdy każe operację oślepienia Lira przeprowadzić Wiesławowi Michnikowskiemu, który w roli lekarza daje znakomite studium. Właściwie można by powiedzieć, że w planie aktorskim jest to spektakl bez pustych miejsc, doskonale grany - z wyróżniającymi się rolami Henryka Borowskiego, Marty Lipińskiej, Stanisławy Celińskiej, Olgierda Łukaszewicza, Władysława Krasnowieckiego.
Postać tytułową tworzy i dźwiga Tadeusz Łomnicki. Po pustej, technicznej roli w "Samej słodyczy" tutaj łączy się nagle wielkie mistrzostwo, wielka sztuka aktorska z tym nie nazwanym "czymś", co jest poza techniką i każe mówić o twórczości, o kreacji.
Tak więc wycieczka Edwarda Bonda do Polski udała się pisarzowi tylko częściowo. Otrzymał tu jedną z najlepszych, a może i najlepszą inscenizację swej przedostatniej sztuki, ale nie otrzymał braw jako ideolog lęku, wszechobecnej agresji i historiozoficznego fatalizmu.