Artykuły

Ach, czegóż tam nie było!...

KRYSTYNA MEISSNER lubi teatr bardzo widowiskowy, a jest to, nie muszę dodawać, typ teatru przemawiający do wszystkich - zarówno do widza nie obytego z Melpomeną jak wyrafinowanego, nie mówiąc już o młodzieży czy publiczności jeszcze młodszej, bo jest to teatr wizualnie ogromnie atrakcyjny.

W dodatku Meissner nie poprzestaje na atrakcyjności czysto zewnętrznej: barwny korowód scenicznych zdarzeń stanowi tylko pretekst do naświetlenia poważnej problematyki współczesnej.

Zacznijmy jednak od początku - od materiału, na którym oparła się reżyserka. Wykorzystała mianowicie motywy dwóch utworów Michała Bułhakowa: "Purpurowej wyspy" i "Powieści teatralnej", by wprowadzić znany chwyt "teatru w teatrze". Oto mamy przygotowania do wystawienia dramatu pt. "Czarny śnieg". Obecny na scenie jego autor (Włodzimierz Maciudziński) dyskutuje z reżyserem sztuki, a z dyrektorem finansowym teatru (czyli Teresą Wierzbowską) toczy istne boje o należność za wystawienie i oczywiście przegrywa. Po scenie przewijają się aktorzy, jeden z nich powtarza fragment monologu Hamleta. Rozpoczyna się rozdawanie ról, związane z tym kwasy i dąsy...

I to jest jeden plan spektaklu o znakomitym tytule "Teatr to świątynia". Pokazana jest cała kuchnia teatralna - układy na które nie ma rady, protekcje, intrygi. Rozpoczyna się próba generalna, energiczna dyrygentka daje znak orkiestrze. I w tym momencie wkraczamy w drugi przedstawienia: zawrotnie barwną i pogmatwaną opowieść z dziejów egzotycznej wyspy. Trudno ją streścić, tak jest zawiła można by tylko powtórzyć słowa modnej kiedyś piosenki: "Ach, czegóż tam nie było!". Wjeżdża więc na scenę owa wyspa "jak żywa", gną się sztuczne palmy, toczą się fale ze steropianu. Są i barwnie ubrani tubylcy ze swym wodzem Olaboga, odaliski, jeńcy... I oto zjawia się okręt angielski, z którego wysypują się majtkowie pod wodzą starego wygi kapitana (Witold Tokarski). Jesteśmy dalej świadkami niesłychanych zajść - rewolucji, egzekucji, przewrotów, detronizacji nawet wybucha z ogromnym trzaskiem wyspowy wulkan. A wszystko to dzieje się w takim tempie, że nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć, a już następuje zupełna zmiana scenerii: wkraczamy do wnętrza rezydencji angielskiego lorda, ukazanej z całym pietyzmem. Oczywiście i tu dotrą dzicy i rozpocznie się niesłychana kołomyja, w której prym wiedzie ów lord i kapryśna lady Glenarvan. Co krok niespodzianka, miłość, intrygi, zamachy itp.

Co cechuje ten fajerwerkowy spektakl? Zawrotna wprost lawina wydarzeń, niespodziewane zmiany sytuacji, niesłychana pomysłowość w ich rozwiązywaniu, ogromne poczucie humoru. Tym ostatnim na szczęście, dysponuje nie tylko reżyserka, ale i aktorzy, którzy dali się wciągnąć w szampańską zabawę. Znowu podobnie jak na "Kartotece" chwilami nie poznawałam znanych mi od lat toruńskich aktorów, którzy ujawniają komediowe talenty, demonstrują nowe emploi, pokazują dobrze opanowane rzemiosło i niespożytą młodzieńczość bez względu na wiek i aktorski staż. Jakże widz ma się nie bawić, gdy znakomicie bawią się sami wykonawcy! Prawda oczywista, ale niestety jakże rzadko realizowana w praktyce. Wymienić trzeba by właściwie cały zespół, co przekracza możliwości objętościowe tej recenzji. Ograniczmy się więc do niektórych wykonawców Grażyna Korsakow była przewrotną, wyrafinowaną i pełną kobiecości lady Gienarvan, Jerzy Gliński niezrównany zarówno jako lord Gienarvan, jak i i reżyser sztuki "Czarny śnieg". Jak widać wielu aktorów kreuje kilka ról. I tak na przykład Tadeusz Tusiacki jest zarówno pełnym dostojeństwa władcą wyspy, białym Maurem, jak również tubylcem. Ogromny temperament aktorski ujawnia Wanda Ślęzak w roli pokojówki, która przystaje do bandy Zofia Melechówna potrafi nawet w epizodzie oddać postawę i indywidualność dyrygentki.

Bawimy się szampańsko, nie bacząc nawet, jaki tkwi sens w tym nagromadzeniu zabawnych sytuacji. I wtedy niespodziewanie wkracza serio: rzeczywistość, która upupia teatr bardziej niż intrygi w zespole protekcje, układy. Oto znowu jesteśmy za kulisami teatru. Na generalną próbę zjawia się "dyrektor naczelny teatru" (Stefan Knothe), który ma zastrzeżenia co do tej niefrasobliwej sztuki. Podejrzany wydaje się mu sam autor, rewiowy finał i każe zagrać wykonawcom nieruchomo, zakazane są ruchy rąk, aktorzy mają je trzymać pod siedzeniem. Gasi ich spontaniczną radość gry, zabawa kończy się zgrzytem i dysonansem.

To zderzenie wielkiego buffo i smutnego serio w zakończeniu pozwala z innej perspektywy spojrzeć na rozedrgany od efektów scenicznych "teatr w teatrze", który nas bawił swą świeżością, naiwnością i wyrafinowaniem jednocześnie.

Oczywiście samo stwierdzenie, że teatr nie jest świątynią, przewrotne w stosunku do tytułu spektaklu, nie stanowi nic nowego. Dziś, rzekłabym, teatr wręcz lubuje się w demaskowaniu samego siebie, nader chętnie obnaża maszynerię, pokazuje teatralną kuchnię. Ale Meissner nie ograniczyła się do samej zabawy w demitologizację sceny, jej przesłanie jest jasne i precyzyjnie wypunktowane, czyniąc z hecy o posmaku miejscami trochę cyrkowym czy rewiowym zjadliwą satyrę na absurdy współczesności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji