Artykuły

Longplay Ionesco

POŻYCZKI w literaturze, a zwłasz­cza w dramacie mają kolosalną przeszłość. Tradycja ich jest nie­omal tak długa jak tradycja tea­tru. Wiadomo, że już od Sofoklesa zapożyczał tematów Eurypides, od Eurypidesa - Menander, od Menandra - Plautus, od Plauta - Molier, od Moliera - Bogusławski, który jest ojcem sceny polskiej. Nie należy mu jednak mieć tego za złe skoro sam Szekspir ściągał od Marlowe'a, Tho­masa Kyda i kilku innych.

Zapożyczając należy dbać o to, by autor raczej już nie żył (nie będzie protestował), aby miał głośne nazwis­ko (lepiej sprzedamy cośmy "poży­czyli"), no i żeby w naszym opraco­waniu znalazło się jednak coś, czego nie było w oryginale. Najczęściej owo "coś" będzie gorsze, ale zawsze włas­ne.

Ostatnio zaczęto pełną garścią zapoży­czać z Szekspira. Pierwsi wpadli na po­mysł faceci od robienia pieniędzy. Dzię­ki temu mamy musical "West Side Sto­ry" (patrz: "Romeo i Julia"). Potem do­brali się do miodu dramatopisarze: Durrenmatt poprawił po swojemu "Króla Jana" i brał zań tantiemy autorskie. Teraz Ionesco przyprawił na wesoło jedną z najkrwawszych tragedii Stradfordczyka, dzięki czemu mamy nową wersję "Makbeta". Nie był to wpraw­dzie pomysł odkrywczy, ponieważ przed paru laty wystawiono w Nowym Jorku dzieło pani Barbary Garson "Mac-Bird", czyli makbetowską parodię o Lyndonie Byrd Johnsonie, ale zawsze jakoś opła­calny.

Prapremiera oryginalnego "Makbe­ta" odbyła się prawdopodobnie latem 1606 roku w pałacu Greenwich przed królem Anglii Jakubem i jego goś­ciem Chrystianem IV, królem duń­skim. Jak głosi rodzinna tradycja, przekazana przez chrześniaka Szek­spira niejakiego Williama D'Avenant, poeta został wyróżniony za tragedię specjalnym, własnoręcznie przez kró­la napisanym, listem. Premiera "Macbetta" Ionesco nie wymaga żad­nego szczególnego wyróżnienia, ponie­waż autor - jak wiadomo - nagród nie przyjmuje (wzgardził nawet No­blem). A zresztą, owa nowa wersja sztuki jest wprawdzie bardzo śmiesz­na i napchana aluzjami skierowany­mi do współczesności, nie jest jednak niczym więcej niż parodią wielkiego pierwowzoru.

Erwin Axer - reżyser wytrawny - zbudował spektakl z właściwą mu drobiazgową precyzją. Sztuka błysz­czy od świetnych scen, znakomitych pomysłów, efektownych rozwiązań. Bardzo starannie dobrana obsada, pe­dantyczne wypracowanie szczegółów na dalszych planach, spointowanie kwestii, subtelność interpretacji, przypominają najlepsze tradycje Tea­tru Współczesnego i jego dyrektora. Właściwie to należałoby maścić tego "Macbetta" miodem samych pochwał, gdyby... Gdyby nie to, że dobrego jest za dużo. Krem jest smaczny, ale w nadmiarze sprowadza nudności.

Przez blisko trzy godziny siedzi pu­bliczność w koszmarnie wentylowanej (a raczej nie wentylowanej) salce, dusi się, oblewa potem i patrzy jak w żół­wim tempie rozgrywa się scena za sce­ną, jak Zapasiewicz i Englert powtarza­ją uparcie te same kwestie, jak snują się tłumy, ględzi lud, buchają dymy i popisują się mimowie. A ponieważ te­go jeszcze nie dość i reżyser obawia się, aby przedstawienie nie skończyło się zbyt wcześnie, przeto scenę zabójstwa Duncana aktorzy rozgrywają jak na zwolnionym obrazie filmowym. Bez końca. Wreszcie wszyscy mamy wszyst­kiego dosyć, przestają nas bawić żar­ty, dowcipy, mistrzostwo wykonawców, aluzje i podteksty Ionesco, marzymy jedynie o łyku świeżego powietrza i szklance zimnej wody. Gdyby przed­stawienie "Macbetta" było o godzinę, a choćby 45 minut krótsze, byłby to najbardziej fascynujący letni spektakl w Warszawie. Niestety longplay obraca się zbyt wolno, ponad przeciętną ludz­ką cierpliwość.

Wszyscy występujący aktorzy zdali premierowy egzamin na "bardzo do­brze". Właściwie należałoby przepi­sać całą obsadę, aby nie pominąć za­służonych. Wśród tego wyrównanego i wybitnego zespołu szczególnie jas­krawo utrwalili się w pamięci: nie­zrównana Barbara Krafftówna jako Lady Macbett, Zbigniew Zapasiewicz, alias Macbett, który dał dowód peł­nej wszechstronności aktorskiej i nie­zwykłego taktu w stosowaniu środ­ków wyrazu, niezwykle zabawny Duncan, najbardziej z tradycji szek­spirowskiej zbudowana przez Henry­ka Borowskiego postać, wspaniały duet Rudzki - Wołłejko (Candor - Glamis), prostaczek rębajło Banco w interpretacji Jana Englerta, Żołnierz-samochwał Wiesława Michnikowskie­go, Mieczysław Czechowicz jako Macol, ale spowinowacony z Edkiem, pełna seksu Dworka - Barbara Wrze­sińska i zabawnie nabzdyczony Ofi­cer - Ryszard Barycz.

Przekładu "Macbetta" dokonał Jerzy Lisowski, prezentując najwyższą klasę sztuki translatorskiej. Pod jego piórem nawet wulgaryzmy (a bez nich jakże się obędzie dramaturgia awangardowa?) okazały się strawne. Jaka szkoda, że Lisowski jest tak wybredny, że tylko sporadycznie możemy spotykać się z je­go przekładami na scenie.

Lady Makbet Szekspira była uoso­bieniem przewrotności i zbrodni, u Io­nesco - to po prostu czarownica z amerykańskiego komiksu, bohater­ka disneyowskiej kreskówki, w rze­czywistości była to dobra, pobożna i nieszczęśliwa kobieta, którą los sro­go doświadczał w krwawych latach bratobójczych walk szkockich feudałów XI wieku. Ja osobiście z tych trzech możliwości wybieram czwartą: Barbarę Krafftównę, bo to i najbez­pieczniej, i najbliżej, i po znajomości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji