Artykuły

Pinterowskie poszukiwania utraconego czasu

Spektakl rozpoczyna się od powolnej, przerywanej raz po raz pauzami wy­miany pytań i odpowiedzi między mężczyzną i ko­bietą. Są to Deeley i Ka­te, małżeństwo w śred­nim wieku, które w swej wiejskiej willi (świetna scenografia Ewy Staro­wieyskiej) oczekuje przy­bycia Anny, przyjaciółki Kate "z dawnych cza­sów", mającej odwiedzić ich po dwudziestu latach niewidzenia. Deeley nie zna tej osoby i usiłuje do­wiedzieć się od żony róż­nych szczegółów dotyczą­cych jej charakteru i sto­sunków, jakie łączyły niegdyś obie kobiety. Od­powiedzi Kate są dość skąpe, wieloznaczne i pełne niedomówień. W ciągu całej tej rozmowy na scenie znajduje się jeszcze jedna figura, sto­jąca nieruchomo pod ok­nem w głębi pokoju, od­wrócona plecami do wi­dzów ; przyćmione świat­ło, w którym przebiegają te sekwencje, nie pozwa­la się zorientować, czy to żywa istota, czy może kukła, manekin.

Ale w pewnym momen­cie scena się rozwidnia, nierozpoznana dotąd po­stać ożywia się, podcho­dzi sprężystym krokiem do dwojga protagonistów, ze swobodą i naturalnoś­cią włącza się do ich roz­mowy, snując wspomnie­nia, wzbogacając skąpe wypowiedzi Kate. Okazu­je się, że to właśnie An­na - ta sama, o której była dotąd mowa jako o nieobecnej. Należałoby stąd wnosić, że zmiana światła sygnalizowała tu - zgodnie ze stosowaną często konwencją scenicz­ną - upływ pewnego cza­su, w ciągu którego An­na przybyła do Deeleyów i zdążyła się już u nich zadomowić. Lecz w ta­kim razie co oznaczała jej poprzednia obecność na scenie? Z punktu wi­dzenia logiki i tzw. prawdy życiowej - któ­rej poza tym jednym wy­jątkiem sztuka się nie sprzeniewierza - wyda­je się to przecież absur­dem, niczym nieumotywowanym zabiegiem inscenizatorskim podjętym dla próżnego efektu. Zna­jąc twórczość realizatorską Axera, trudno jednak dopuścić taką możliwość; zresztą Axer trzymał się w tym wypadku ściśle wskazówek autora, zawar­tych w didaskaliach - to właśnie sam Pinter wpro­wadza Annę od początku na scenę i każe jej być milczącym świadkiem rozmowy Deeleyów. Naj­widoczniej pragnie przez takie rozwiązanie zasy­gnalizować jakąś ważną i zasadniczą sprawę, i w skrócie metafory scenicz­nej unaocznić właściwy sens utworu.

Wydaje mi się, że tu­taj w istocie można od­naleźć klucz, który poz­wala odczytać szyfr poe­tycki tej sztuki i ustawić ją we właściwej perspek­tywie. W warstwie zew­nętrznej sprowadza się ona do rozgrywki, w któ­rej stawką jest osoba Ka­te: to o jej miłość toczą ze sobą zażartą, nieustę­pliwą walkę mężczyzna i kobieta: Deeley, jej part­ner dzisiejszy, i Anna, namiętna towarzyszka ży­cia z czasów młodości. Ta gra żądzy, zazdrości, perwersji i nienawiści, wy­rażająca się jedynie w niedopowiedzeniach, w aluzjach i domyślnikach gładkiego na pozór dialo­gu, poprowadzona jest przez autora z niezwyk­łą wirtuozerią, fascynuje zręcznością i błyskotli­wością kolejnych chwy­tów, uników, gwałtow­nych zderzeń i zwarć; lecz jako całość autono­miczna wywołuje w re­zultacie uczucie niedosy­tu, czy wręcz niechęci. Dotyczy spraw i sprawek zbyt miałkich, jej taki czy inny wynik nie ma właściwie znaczenia; osta­tecznie, cóż nas obchodzą perypetie erotyczne i dwupłciowe kłopoty se­ksualne nieciekawych po­za tym osobników?

Ale to tylko warstwa zewnętrzna sztuki. Owa gra erotyczna jest jedynie pretekstem, narzędziem, którym autor się posługu­je, by dokonać operacji nieporównanie głębszej, ujawnić proces psychicz­ny o zasięgu ogólnoludz­kim: zmaganie się czło­wieka z przemijającym czasem, wydobycie po­przez wspomnienie praw­dy o umarłej przeszłości.

Jest to proces, który każdy z nas dobrze zna z własnych doświadczeń; proces, który właściwie wypełnia nam egzysten­cję; przynoszący nieu­stanną klęskę, a jednak podejmowany ciągle od nowa; niepodobna z nie­go zrezygnować, jeśli chce się utrzymać poczucie ja­kiejś ciągłości swojego ży­cia, uwierzytelnić niejako osobowość własną i blis­kich ludzi, wskrzeszać mi­nioną rzeczywistość i na­wiązywać do niej rzeczy­wistość aktualną. Sprowa­dzać je do jednego wy­miaru.

Ale rzeczywistość jest wielowymiarowa, przeo­braża się nieustannie, pa­mięć nasza jest omylna i nietrwała, deformuje, za­węża lub dopełnia to co minęło, pomija jedne ele­menty, dokomponowuje

inne. Tę prawdę stara się wyrazić Pinter w sztuce, nie na darmo noszącej ty­tuł "Dawne czasy". I tę prawdę unaocznia od ra­zu na wstępie, poprzez owo, tak osobliwe usytuo­wanie Anny. Anna bo­wiem uosabia wielość i zmienność rzeczywistości. Dlatego właśnie obecna jest na scenie już od pierwszego momentu, za­nim jeszcze pojawi się tu w aktualnej "rzeczywi­stości". Ta obecność, bez­sensowna w wymiarze prawdy życiowej, ma swój głęboki sens, swoje uzasadnienie w wymiarze rzeczywistości wspomnień.

Z takiej koncepcji utworu wypływają również konsekwencje w ocenie jego scenicznej transpo­zycji. Niektórzy krytycy wysunęli pod adresem spektaklu poważne za­strzeżenia, zarzucając głównie brak jednolitego stylu w interpretacji ak­torskiej. Nie mogę się zgodzić z taką oceną: myślę, że ta różnorodność była tu zamierzona i słusznie przeprowadzona przez reżysera. W szcze­gólności dotyczy to gry Haliny Mikołajskiej w ro­li Anny. Ostrość środków wyrazu, zastosowana tu przez artystkę, chwilami nawet pewna jej agre­sywność - przeplatająca się zresztą z momentami subtelnych wyciszeń bez­słownego zamyślenia - stanowi właśnie wartość tej roli. Anna musi być przecież taka, jaką oży­wia w swoich o niej wspomnieniach czy też in­synuacjach Kate; i musi być taką, którą ogląda w swej wyobraźni Deeley, zżerany zazdrością, a za­razem w zbliżeniu z nią znajdujący ujście dla własnych skrytych kom­pleksów i niezaspokojo­nych pożądań. Jednocześ­nie jest sobą, konkretną kobietą z krwi i kości, przeżywającą aktualnie własne doznania. Wydaje mi się, że to niezmiernie trudne i złożone zadanie aktorskie Mikołajska roz­wiązuje w sposób godny podziwu.

Cudowną, tajemniczą Kate jest Zofia Mrozow­ska, bezlitosna i przewrotna w swej pozornej bierności, emanująca nie­spożytą i drapieżną ener­gią erotyczną, przy nie­słychanie finezyjnych i oszczędnych środkach ek­spresji. Czesław Wołłejko w roli Deeleya idzie ra­czej w kierunku komedio­wej charakterystyczności. Może stanowi to pewien zamierzony kontrapunkt w stosunku do ogólnej, wstrzemięźliwej i pełnej utajonego dramatyzmu, tonacji przedstawienia. Kontrapunkt ten wnosi odprężenie i przeprowa­dzony jest znakomicie; ale chwilami brzmi może zbyt jaskrawo.

Trzy postacie, akcja właściwie nie istniejąca, tematyka zawężona do najciaśniejszych granic, sprowadzająca się do jed­nego tylko i nieszczegól­nie interesującego moty­wu - a w swojej treści istotnej, w nurcie pod­skórnym sztuka wielkiego oddechu. W tych "Daw­nych czasach" czuje się daleki powiew "od strony Prousta".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji