Artykuły

Na scenie i na estradzie

"Och, Pionkio!" w reż. Macieja Wojtyszki w Operze Krakowskiej. Pisze Anna Woźniakowska w Dzienniku Polskim.

Dawno już odkryto przepis na dobry musical. Trzeba zgrabnego tekstu, wpadającej w ucho muzyki, reżysera, który spektaklowi nada tempo, i wykonawców, którzy potrafią dobrze mówić, śpiewać i tańczyć.

W środę Opera Krakowska zaprosiła dzieci na musical "Och, Pinokio!" z librettem Ernsta Ekkera i muzyką Viktora Fortina. Teksty piosenek napisał Michał Zabłocki, kształt widowisku nadali Maciej Wojtyszko i Paweł Aigner, scenografię i kostiumy zaprojektował Kazimierz Madej, a całość poprowadził Tomasz Tokarczyk. Na scenie ujrzeliśmy i znanych, dojrzałych artystów opery, i młodych, specjalnie do tego spektaklu zaangażowanych śpiewaków.

Czy wszystkie składniki były zgodne z receptą? W środę uczestniczyłam w połowie spektaklu (dlaczego - opowiem) i stwierdzić mogę, że libretto jest zgrabne, funkcjonalna scenografia i ładne kostiumy cieszą oko; zespół jest utaneczniony, akcja sceniczna należycie zajmuje uwagę dziecięcej widowni. Nie sądzę jednak, by ktokolwiek wyszedł z teatru nucąc którąś z piosenek musicalu. Viktor Fortin, austriacki kompozytor, mówi o sobie, iż stara się "muzykę rozrywkową" kształtować jak najpoważniej, a "poważną" tak, by przynosiła jak najwięcej zabawy. Nie znam jego muzyki "poważnej", nie wiem więc, na ile jest zabawna. W środę stwierdziłam, że Viktor Fortin dobrze sam bawi się gatunkami wplatając do musicalu koloraturowe arie, konstruując polifoniczne tercety itp.

Czy ten dowcip muzyczny jest zrozumiały dla przeciętnego polskiego odbiorcy, nie wiem, ale ponieważ te wycieczki w krąg "poważnej" muzy sąsiadują z bardziej współczesnymi rozrywkowymi motywami i rytmami, ten melanż może być chyba atrakcyjny dla słuchacza. Problem polegał więc nie tyle na komplikacji warstwy muzycznej piosenek, co na kompletnej prawie niezrozumiałości śpiewanego tekstu. Nie wiem, czyja to wina: czy śpiewaków, którzy skupieni na prawidłowym emitowaniu muzycznego dźwięku zapominają o jego sensie, czy też nagłośnienia. Jakakolwiek byłaby przyczyna, warto popracować nad jej usunięciem, bo szkoda, by tak pieczołowicie przygotowany spektakl nie dawał należytej satysfakcji publiczności i wykonawcom. A dlaczego oglądnęłam tylko połowę musicalu? Zadecydowała ciekawość.

***

W tym samym czasie w sali filharmonii grała Capella Cracoviensis pod dyrekcją Josepha Firszta. Amerykański dyrygent zawsze interesująco konstruuje repertuar swych koncertów. Tym razem w programie znalazł się nieznany u nas III Koncert fortepianowy Es-dur Czajkowskiego. Chciałam więc posłuchać, choć jak się okazało, mogłam to sobie darować.

Napisany w roku śmierci kompozytora, wyraźnie niedopracowany jednoczęściowy utwór zasługuje na niepamięć. Wykonanie partii fortepianowej przez Rona Levy'ego nie przydało mu wartości. Artyście w jakości i artykulacji dźwięku znacznie bliżej do wariacji "I Got Rhythm" Gershwina, które zakończyły wieczór.

Wcześniej udało mi się usłyszeć pod batutą Firszta prawdziwie romantyczną II część Schubertowskiej "Niedokończonej" i zwiewne, prawdziwie "elfowe" Scherzo ze "Snu nocy letniej" Mendelssohna. I to było to!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji