Artykuły

Teatralny eklektyzm

XXX/XXXI edycję Warszawskich Spotkań Teatralnych podsumowuje Marzena Rutkowska na łamach Tygodnika Ciechanowskiego.

Ten festiwal pod nazwą Warszawskich Spotkań Teatralnych miał odbyć się w roku ubiegłym. Katastrofa smoleńska zniweczyła plany. Mieliśmy więc spotkania w tym roku. Tegoroczna edycja została połączona i były to 30/31 Warszawskie Spotkania Teatralne. Stworzenie repertuaru nie należało do najłatwiejszych. Połączono przedstawienia ubiegłoroczne i aktualne. Efekt kontrowersyjny.

Repertuar

Szalenie eklektyczny. Różni reżyserzy, różny model teatru. Różne wartości artystyczne i poziom inscenizacyjny.

Rekomendowany przez miesięcznik "Teatr" "Zmierzch bogów" z Teatru Wybrzeże z Gdańska w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, choć wysoko nagrodzony, okazał się zaledwie poprawną inscenizacją, dość skromną w stosunku do filmu Viscontiego.

Michał Zadara w swoim spektaklu "Mesjasz" zrealizowanym w Wiedniu postawił polskim widzom wiele ważnych, zasadniczych pytań dotyczących nie tylko postaci Schulza, ale i problemów przeszłości i współczesności.

Stowarzyszenie Teatralne Chorea z Łodzi próbowało warszawskiej publiczności przybliżyć dokonania Grotowskiego. Reżyser Tomasz Rodowicz zrobił widzom miniwykład o Grotowskim, a potem skonfrontował młodych (chyba nieprofesjonalnych aktorów) z przemyśleniami teatralnymi Grotowskiego. Taka koncepcja i konwencja może sprawdzić się na ćwiczeniach i warsztatach teatralnych, ale nie ma biletowanym spektaklu.

"Babel" z Bydgoszczy reżyserki Mai Kleczewskiej, która jest mistrzynią w podpatrywaniu osiągnięć i rozwiązań inscenizacyjnych twórców teatralnych i filmowych, mógł artystycznie tylko zniesmaczyć. Spektakl w zapowiedziach reżyserki miał być krzykiem przed obłędem świata. Okazał się miałką i banalną kompilacją gierek i inscenizacyjnych zapożyczeń.

Część publiczności zbulwersował spektakl pt. "Utwór o matce i ojczyźnie" Teatru Współczesnego ze Szczecina, gdzie Polacy przedstawieni zostali jako rozhisteryzowana tłuszcza pełna fobii, uprzedzeń i braku tolerancji. Życie rodzinne Polaków jest toksyczną nienawiścią. Polacy żyją przeszłością pełną antysemityzmu i rasizmu. Na scenie na szczęście spotkały się dwie znakomite aktorki Irena Jun i Beata Zygarlicka, które mistrzostwem teatralnego rzemiosła ratują spektakl.

Młoda, zdolna aktorka i reżyserka Barbara Wysocka pokazała na spotkaniach dwa spektakle. "Kaspar" z Teatru Współczesnego we Wrocławiu jest rzetelną i konsekwentną reżyserską pracą. Wysocka realizuje swój intelektualny zamysł pokazania Kaspara Hausera nie jako intelektualnego outsidera, ale jako jednego z nas, jednostkę niemogącą poradzić sobie ze społeczeństwem i otaczającą rzeczywistością.

Drugi spektakl Wysockiej również pochodzi z Wrocławia, ale z Teatru Polskiego. Bohaterowie "Szosy Wołokołamskiej" postawieni zostali w dość ekstremalnej sytuacji zmagania się z historyczną przeszłością. Te przedstawienia mają do zaproponowania widzowi nie tylko intelektualną konsekwencję, ale i inscenizacyjną świeżość i znakomity nowoczesny pomysł scenograficzny.

Inscenizacyjne szaleństwo i garnitur porządnego aktorstwa zaproponował Jan Klata w spektaklu "Trylogia" Teatru Starego w Krakowie. W tym szaleństwie Klata poszedł na całość - nic i nikogo nie oszczędza. Konsekwentnie "dokopuje" Sienkiewiczowi, historii, Polsce i Polakom. Nie ma dla reżysera świętości. Kpi i obśmiewa bezlitośnie wszystko, kończąc swój spektakl chocholim tańcem w rytm pieśni "Boże coś Polskę". Scena stała się polityczno-historycznym ringiem, w którym oglądamy częstochowski obraz Madonny i Polskę jako szpital wariatów. To już nie Polacy, a Polactwo.

A na zakończenie teatralny "cukiereczek" - "Lalka" z Teatru Muzycznego w Gdyni. Z pozoru rzecz niemożliwą w realizacji reżyser Wojciech Kościelniak przemienił w kawał przyzwoitego teatru. Zachowane zostały niemal wszystkie wątki fabularne powieści Prusa. Świetny jest rytm i narracja spektaklu. Rewelacyjna muzyka Piotra Dziubka z fantastycznymi solówkami akordeonowo-kontrabasowymi. Bez zarzutu słowa piosenek autorstwa Rafała Dziwisza. A wszystko to zwieńczone zostało owacją na stojąco warszawskiej publiczności.

Wałbrzyscy hucpiarze

Małe dolnośląskie miasteczko, gdzie biedaszyby stały się źródłem utrzymania zubożałego społeczeństwa utrzymuje teatr z dwiema widowniami. Po co? Dla kogo? Czy bezrobotny górnik ma chęć i pieniądze na chodzenie do teatru? Te pytania póki co są bez odpowiedzi.

Teatr Wałbrzyski nosi imię Jerzego Szaniawskiego, a to powinno zobowiązywać. Zatrudnia kilkadziesiąt osób zespołu aktorskiego, technicznego i administracji. Czołowym reżyserem tych dwóch scen jest laureatka tegorocznych Paszportów Polityki Monika Strzępka. W towarzystwie życiowego partnera Pawła Demirskiego konsekwentnie Strzępka strzępi wałbrzyski teatr. Organizatorzy tegorocznych spotkań wyróżnili teatr specjalną edycją "Wałbrzych fest". Prezentacja dorobku, wałbrzyskiej sceny to pięć spektakli i jedna instalacja.

Pokazanie "Dynastii" w reżyserii Natalii Korczakowskiej można uznać za nieporozumienie. Jeszcze większym artystycznym niewypałem był spektakl w reżyserii Wiktora Rubina "James Bond - świnie nie widzą gwiazd" (połowa publiczności wyszła po pierwszej części). Spektakl "Olga Tokarczuk z Wałbrzycha" w reżyserii Bartosza Frąckowiaka jest ponury, groteskowy i źle zagrany. Nie ratuje go nawet szczytna formuła obrony zwierząt.

Publiczność oczekiwała na dwa hity Strzępki "Niech żyje wojna", która powstała wg scenariusza Demirskiego w oparciu o "Czterech pancernych i psa". Przedziwny to twór inscenizacyjny nie mający wiele wspólnego z teatrem. To teatralna hucpa, albo jak kto woli populistyczny ocierający się o kicz i tandetę kabaret. Wojnę usiłuje reżyserka zinterpretować poprzez dyndające fallusy nagich mężczyzn. Aktorzy zamiast grać wygłupiają się. Takie wykonawstwo trudno nazwać aktorstwem, to rodzaj kiepskiego rzemiosła z najniższej półki.

Pewną legendą obrósł drugi z prezentowanych spektakli Strzępki "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej". Strzępka uległa modzie na miałkość i skandale. Byleby komuś dołożyć i dokopać. Tym razem kopie elity. Najpierw usadawiając ludzi za 80 zł polskich na trzy godziny na podłodze. To zamierzone i celowe. Elity w tłoku i gorącu gną swoje kręgosłupy. A potem otrzymują gorzką, momentami miałką papkę. To, że spektakl został wybrany na Warszawskie Spotkania, że otrzymał kilka nagród, nie świadczy o jego artystycznych walorach. Jest kompilacją hucpiarskich scenek (łącznie z wymiocinami i wulgaryzmami). Kontrowersyjny duet z Wałbrzycha nie znajduje właściwego remedium na status quo teatru. Babrze się w nim. Pani Strzępka nie należy do elit, bo do Teatru Wielkiego po odbiór prestiżowej nagrody przychodzi w dresie i coś pod nosem bełkoce. Może więc nie ma dla niej sacrum. Krytykując, powinniśmy coś sensownego i innego zaproponować. Strzępka proponuje miałkość treściową, żenujące aktorstwo swoich wykonawców, intelektualną pustkę, po prostu teatralną hucpę. Typowa prowincjonalna stylistyka.

Rechot publiki

Dość jednoznacznie dobrany został tegoroczny repertuar spotkań. To jeden rodzaj spojrzenia na teatr i myślenia o teatrze. Jego reprezentantami są 30-, 40-letni twórcy przedstawień. Skończyła się era teatralnych mędrców. W polskim teatrze powstała artystyczna luka. Brakuje w teatrze kultu słowa. Nastała moda na efekciarskie gierki, mruganie do widza, intelektualna miałkość. Spektakl stał się sprzedawanym produktem. Im więcej pustki, mielizny, czczego efekciarstwa, tym produkt lepiej się sprzeda. Wizytówką wielu przedstawień staje się myślowa płycizna, treściowa demagogia, pustosłowie i wulgaryzmy, prymitywne gagi. A na to wszystko publika reaguje oklaskami i rechotem. Śmieje się, kiedy w "Trylogii" aktor bierze kartę pacjenta. Rechocze na widok penisa jak zapałka u 150-kilogramowego aktora w spektaklu "Babel". Salwy śmiechu i głośne oklaski towarzyszą rozmydlaniu polskiej historii i uznanych wartości. Nie ma sacrum, zostało profanum. Jak walcem rozjeżdżane są pozytywne wartości i emocje. A może zaistniała moda na teatralny masochizm? Rechot i propagowanie tandety zapewnia akceptację publiki, staje się receptą na sukces. Jarmarczny kicz, szmira, tylko patrzeć jak spowodują intelektualną kastrację. Młodzi odbiorcy teatru mają szanse stać się intelektualnymi mutantami. A póki co jest radośnie i wesoło. Ta radość jest jednak smutna. Teatralny paradoks.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji