Artykuły

Stanisław Bieniasz narodził się z teatru

- Uderzające dla mnie jest to, że dziesięć lat po śmierci Staszka najmniej się mówi o jego teatrze. A przecież z teatru i poprzez teatr stał się Stanisław Bieniasz - mówi Jerzy Kuczera w rozmowie z Danutą Lubiną-Cipińską w miesięczniku Śląsk.

Niedawno minęła 10. rocznica śmierci Stanisława Bieniasza. Chciałabym prosić pana o wspomnienie o nim. Panów przyjaźń sięgała lat szkolnych, prawda?

- Poznaliśmy się w 1965 roku w Technikum Budowlanym w Zabrzu. Pobieraliśmy nauki ,,na salonach", bo nasza szkoła mieściła się tam, gdzie dziś jest Muzeum Górnictwa. Spotkaliśmy się we wrześniu, w jednej z sal witrażowych, która była aulą technikum, a jednocześnie miejscem prób szkolnego teatru. Ja rozpoczynałem naukę, Staszek - dziewięć miesięcy starszy ode mnie - był w klasie drugiej. Ta przyjaźń trwa do dzisiaj.

Do dzisiaj?

- Tak. Choć Staszek odszedł dziesięć lat temu, to ja jak mam coś zrobić, zawsze myślę, co na to by powiedział. Wzajemnie się uzupełnialiśmy, czas, który razem spędzaliśmy, był owocny. Jako przyjaciel przekazał mi radę, o której zawsze pamiętam: "Nie stawiaj na jednego konia, na jedną kartę". Tego nauczyło go życie i tak sam postępował. Robił wiele rzeczy, a jego dorobek jest imponujący. Tym bardziej że był samoukiem. Miał szalenie wnikliwy umysł, niepotrzebne mu były dyplomy uniwersyteckie, szedł swoimi ścieżkami.

Stanisław Bieniasz to ważny głos w polskiej literaturze, ale czy dziś go jeszcze słychać?

- Ci, którzy go dobrze znali, jak np. Kazimierz Kutz, który zrealizował jego spektakle - "Stary portfel" i "Urlop zdrowotny", nie mają co do tego wątpliwości. Pięknym akcentem był wieczór wspomnieniowy w Teatrze Rozrywki połączony z promocją książki Krzysztofa Karwata "Stanisław Bieniasz. Śląski los". Przygotowałem na to spotkanie fragment "Niedaleko Koenigsallee", zrobiłem to dla Staszka, dla Karwata i tych 400 osób, które odwiedziły z tej okazji Rozrywkę. Ten wieczór był taką salą z wieloma drzwiami i oknami, część z nich otworzyliśmy, ale jeszcze dziesiątki różnych aspektów życia Stanisława Bieniasza można by było pootwierać i naświetlić.

Was połączył teatr.

- Uderzające dla mnie jest to, że dziesięć lat po śmierci Staszka najmniej się mówi o jego teatrze. A przecież z teatru i poprzez teatr stał się Stanisław Bieniasz. Tymczasem obserwatorzy jego działalności akcentują to, że był społecznikiem, politykiem, radnym, przewodniczącym komisji kultury, że założył Regionalne Towarzystwo Polsko-Niemieckie. Fakt, podejmował wiele wyzwań, ale mnie się wydaje, że ta jego aktywność służyła jednej sprawie, która dla Staszka była najważniejsza - chciał trafiać do drugiego człowieka przez emocje, a to najpełniej robił w teatrze.

Droga Stanisława Bieniasza do teatru wzbudza szacunek.

- Wyszedł jak ja z teatru szkolnego prof. Joanny Smakowej. Zdawał do szkoły teatralnej, nie dostał się, a że egzaminy do szkół artystycznych odbywały się wcześniej niż na pozostałe kierunki studiów, przerzucił papiery na polonistykę, dostał się bez żadnych problemów. Nie wszystko mu w programie studiów odpowiadało, szczególnie język starocerkiewnosłowiański. Doszedł do wniosku, że w życiu bez dyplomu też sobie poradzi. Wrócił do Zabrza, współpracował z panią Smakową przy różnych spektaklach, robił teatr autorki na podstawie poezji Rilkego. W 1970 roku dostałem się do szkoły krakowskiej, po studiach znalazłem się w Płocku, widywaliśmy się tylko od czasu do czasu. Stanisławowi coraz bardziej doskwierała samotność twórcza, w pewnym momencie się zatracił.

Pracował m.in. jako dziennikarz w "Głosie Zabrza".

- Pisze się, że z dziennikarza stał się pisarzem, politykiem i reżyserem. To nieprawda. Tamten okres był okresem burz i naporów, a przede wszystkim oczekiwań zmian. Staszek był też instruktorem, pracował w elektrowni, z żoną Krystyną mieli dwa sklepy, jeden z owocami i warzywami, drugi spożywczy. To był trudny czas i dla rodziny i dla najbliższych, nastąpił moment zatracenia, a jednocześnie i moment poznawania prawdy o życiu. Kiedy studiowałem w Krakowie, a potem pracowałem przez dwa lata w Płocku, zawsze, gdy wracałem do Zabrza, pierwsze kroki kierowałem do Staszka. Namówiłem go do pisania, uważałem, że mamy coś do powiedzenia na temat naszego pokolenia.

Tak powstał "Hotel pod konfesjonałem"?

- Tytuł wymyśliliśmy razem, był orędziem do naszych znajomych, byłych członków zespołu teatralnego Technikum Budowlanego. Wystawiliśmy monodram w moim wykonaniu dzięki pomocy dyrektora Mieczysława Daszewskiego na małej

scenie Teatru Nowego w Zabrzu, scenografię zrobił nasz przyjaciel prof. Roman Nowotarski. Okazało się, że ten monodram jest niesamowicie ważnym głosem w rozmowach z naszymi rówieśnikami. Jeżdżąc z nim po domach kultury i świetlicach województwa, widzieliśmy, że ludzie chcą słuchać naszego głosu, że utożsamiają się z bohaterem "Hotelu pod konfesjonałem", podzielają jego niezgodę na zastaną rzeczywistość. Po każdym spektaklu były burzliwe dyskusje, najburzliwsze odbywały się w hotelach robotniczych, gdzie widownia utożsamiała się z bohaterem monodramu. Zagraliśmy to chyba ze 150 razy. Stanisław chłonął te rozmowy. Ich efektem był drugi monodram "Wszystko za nic" - o człowieku, który przeprowadzał terapię z uzależnienia alkoholowego. Przygotowując się do niego, musiałem poznać mechanizmy świata alkoholików. Monodram "Wszystko za nic" odniósł jeszcze większy sukces niż "Hotel pod konfesjonałem", wszyscy ci nieszczęśnicy, którzy przyjeżdżali na Śląsk za pracą, widzieli w tym alkoholiku siebie - osobę przegraną, która straciła wszystko, bo została wyrwana z rodzinnych stron i pozbawiona oparcia w bliskich.

Ten temat Stanisław Bieniasz powtórzył w "Hałdach".

- To ja go namówiłem do rozpisania tego tematu na dramat. To były pierwsze próby dramaturgiczne Staszka. Na Śląsku nie można było tego zagrać, ale wystawili "Hałdy" w Koszalinie. Potem pojawił się kolejny monodram społecznie zaangażowany - "Zgodnie z porządkiem". Scenografię znów zrobił Roman Nowotarski, a reżyserował Kazimierz Kutz, który wówczas był na rozdrożu i chętnie podjął się pracy nad monodramem Bieniasza (jego znakomity spektakl "Bałałajkin i spółka", zagrany został w Teatrze Śląskim tylko 9 razy i to dzięki studentom, którzy kupowali bilety, a kiedy dostał zaproszenie na Warszawskie Spotkania Teatralne, dyrektor Pawlicki nie zgodził na jego wznowienie). Kutz wypowiedź młodego inżyniera, nie zgadzającego się z rzeczywistością zastaną w zakładzie produkcyjnym, podniósł do rangi wielkiej sztuki - rzucił pomysł, by bohater monodramu swój monolog mówił w szpitalu dla psychicznie chorych. Gdy byliśmy w trakcie pracy nad tą sztuką, Bieniasz wyjechał z rodziną przez Austrię do Niemiec. Zostaliśmy z Kutzem sami. Wtedy rękę wyciągnął do nas Mieczysław Niedźwiecki, dyrektor Teatru Młodego Widza. Zagrałem to ileś razy, zgłosiłem to na Ogólnopolski Festiwal Teatru Jednego Aktora w Toruniu, przeszedłem eliminacje w Klubie pod Jaszczurami w Krakowie, potem w Starej Prochowni w Warszawie, zakwalifikowałem się. Przy tej okazji dostałem propozycję, by zagrać to w paru klubach studenckich. Otrzymałem zgodę dyrektora mego macierzystego Teatru Śląskiego, Jerzego Zegalskiego. A kiedy przyjechałem do Torunia, dowiedziałem się, że spektakle zostały odwołane, bo nie zgodziła się na nie cenzura, na festiwalu zagrałem to dla jurorów - przy drzwiach zamkniętych dla publiczności. Dla aktora nie ma gorszej rzeczy. Pikanterii dodaje fakt, że za monodram Bieniasza otrzymałem nieoficjalną nagrodę ZASP, za podjęcie ważkich tematów społecznych. Wróciłem do Katowic pierwszym pociągiem, a pan Stefan, śp. portier w Teatrze Śląskim, przywitał mnie słowami: "Panie Jurku, coś pan zrobił, jest straszna afera! Zegalski od rana w teatrze, klnie, choć nigdy tego dotąd nie robił". Ubecja przyszła do niego o szóstej rano, kazali mu jechać do teatru. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy pokazałem mu egzemplarz sztuki z pieczątkami cenzury z Katowic, Krakowa, Warszawy i Torunia z Bydgoszczą.

W tym samym mniej więcej czasie kolaudacji nie dostał też "Stary portfel", sztuka Bieniasza wyreżyserowana przez Kutza w katowickim ośrodku telewizyjnym.

- Bieniasza w kraju już nie było. Zaczął współpracować z Nowakiem Jeziorańskim w Wolnej Europie. W Niemczech zaczął pisać opowiadania, które potem wydano w Londynie. "Ostry dyżur" to był krzyk rozpaczy Bieniasza nad tym, jak żyje się w Polsce, jak manipuluje się ludźmi, faktami i prawdą. Stanisław to było zwierzę literackie. Wiedział, że "Stary portfel" jest bardzo dobry, ale przecież leżał na półkach, a zapis wzorcowy, tzw. matka, został zniszczony. Ludzie z katowickiego ośrodka telewizyjnego, którzy byli z Kutzem związani, ocalili jedną kopię. Na fali zmian doszło w końcu do emisji telewizyjnej w 1989 roku. Staszek jeszcze był w Niemczech. Nagrałem to na wideo i wysłałem Staszkowi. Oglądał ze znajomymi Polakami w Mettmann, w Nadrenii Westfalii, gdzie mieszkał. I wszyscy płakali. Wtedy Staszek zaczął pisać "Biografię kontrolowaną". Namówiłem Zegalskiego do jej wystawienia, ale nie zgodził się, by realizację tego przedstawienia wsparło niemieckie ministerstwo, choć chciało przekazać 15 tys. marek, a po latach tego żałował. "Biografia kontrolowana" w Teatrze Śląskim nie była do końca wyeksploatowana. Bieniasz był z tego bardzo niezadowolony. Znowu przegadaliśmy długie wieczory i noce. W efekcie powstał spektakl dla czterech osób, przetłumaczony na niemiecki. Premiera odbyła się w Nowym Bytomiu, w Rudzie Śląskiej, obok naszych, mówiących po niemiecku aktorów: Benia Krawczyka, Jana Bógdoła, Gertrudy Szalszówny, występował aktor z Berlina Peter Lieck. Premiera "Biografii" towarzyszyła konferencji o polsko-niemieckiej wspólnocie losów, którą zorganizowali Fundacja im. Eberta, Regionalne Towarzystwo Polsko-Niemieckie i Towarzystwo Zachęty Kultury. I od niej zaczęła się kariera polityczna Staszka. Z "Biografią" jeździliśmy po województwie katowickim i opolskim. To była niesamowita przygoda. Ja przez ten teatr, który tworzyliśmy ze Staszkiem Bieniaszem, zrezygnowałem z innych prac teatralnych. To mnie fascynowało. Poczułem w tym i potrzebę i spełnienie się. Mnóstwo ludzi poznawaliśmy, zawsze były wspaniałe dyskusje. Nie zapomnę, jak ludzie w Prusinowicach na Opolszczyźnie, wszyscy repatrianci, płakali nad losem Grzesioka, starego Ślązaka, który kończy swe życie w domu starców w Niemczech. Wspólnota losów scenicznego bohatera i tych, którzy zasiadali na widowni, wzbudzała katharsis.

Stanisław Bieniasz odszedł w momencie, gdy przygotowywał pierwszą edycję Ogólnopolskiego Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu.

- Ten zabrzański festiwal jest największym uwieńczeniem działalności życiowej Staszka. Gdyby nadal żył, to podejrzewam, że wytyczyłby pewne wymagania, które by z tego festiwalu zrobiły nie tylko wydarzenie ogólnopolskie a międzynarodowe. Bo taki był. Jego kontakty ze światem były bardzo otwarte, cieszył się wielkim szacunkiem prominentnych środowisk twórczych, politycznych i społecznych, jego głos był wyważony i odrębny. Miał wiele międzynarodowych projektów i to jeszcze zanim Polska weszła do Unii Europejskiej. Nie dane mu było je zrealizować. Chcę jednak podważyć tezę, że Bieniasz był politykiem. Nic był nim. Polityka była mu potrzebna tylko do realizacji artystycznych.

Na zdjęciu: Stanisław Bieniasz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji