Artykuły

Bez świństw o matce, proszę!

"Pelikan, czyli pożegnanie mięsa" w reż. Natalii Korczakowskiej w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Inga Iwasiów dla Teatru.

Przedpremierowe informacje o spektaklu zapowiadały bardzo wiele. Poza twórczą kompilacją dramatu "Pelikan" i autobiograficznej powieści "Spowiedź szaleńca", reżyserka Natalia Korczakowska zapowiadała konfrontację tradycji strindbergowskiej z twórczością współczesnych dramatopisarzy, a także odniesienia do Krystiana Lupy i Ingmara Bergmana. W tym śmiałym projekcie miała ją wspierać Katarzyna Warnke, aktorka współpracująca i z Lupą, i z Grzegorzem Jarzyną.

W spektaklu można te "cztery teatry": Strindberga, Bergmana, Lupy i najnowszego dramatu, łatwo rozpoznać, niewiele to jednak wnosi. Na scenie dzieją się rzeczy oczywiste, choć nie znający tekstów Strindberga widz może chwilami gubić wątek. Ale nawet jeśli zgubi nitkę zdarzeń, ich interpretacje będą go bombardować bezustannie. Reżyserka w wywiadach podkreślała znaczenie estetyki teatru ubogiego oraz równorzędność pracy scenografa (Kobas Laksa) i kostiumologa (Marek Adamski). W przypadku obu tych artystów mówić zresztą należałoby o więcej niż scenografii i więcej niż kostiumach; faktycznie każdy wykreowany przez nich element sceniczny stanowi tyleż integralną część narracji, ile wartość odrębną.

Patronów tego przedstawienia łączy zainteresowanie dramatami rodziny, psychoanalizą i tajemnicą, a także intensywność opowieści i zastosowanych do jej transmisji środków. W uproszczeniu powiedzieć można: Korczakowska kondensuje Strindberga w treści, a Lupę w formie. Na ostateczny kształt spektaklu pracują scenografia z elementami projekcji audio oraz kostiumy. Przyznać trzeba, że wszystkie te elementy są dobrze spięte. Paradoks polega na tym, że także wybór z tekstów, emocjonalna intryga, relacje między postaciami posiadają tę cechę: zostały klarownie skonstruowane, by prowadzić widza ku kilku bazowym sądom na tematy, co nienowe. Właśnie, problem polega na tym, że ten niedługi, bo nieco ponadgodzinny, spektakl nieznośnie męczy oczywistością.

Wystawianie klasyki skandynawskiej to nie lada wyzwanie. Kobieca perspektywa może pomóc w wydobyciu niedoczytanych wcześniej znaczeń tekstów, zawieszonych w kłopotliwej przestrzeni pomiędzy krytyką patriarchalnej rodziny a brakiem wyobrażeń o aspiracjach i możliwościach kobiet. Próbę umieszczenia w nowym kontekście Nory Ibsena podjęła kilka lat temu Agnieszka Olsten. Cokolwiek by mówić o tamtym spektaklu, widać w nim było wstępną pracę intelektualną, w wyniku której rzecz umieszczono w bardzo współczesnym kontekście. W szczecińskim Współczesnym adekwatne do czasu teraźniejszego w teatrze i społecznej autorefleksji są środki inscenizacyjne podyktowane przez scenografa. Reszta jest brykiem z przebrzmiałych rewelacji.

Znakiem zmagania się z tradycją jest w "Pelikanie" portret ojca, zmarłego bohatera sztuki, "grany" przez portret Augusta Strindberga. Jego dominująca obecność oznacza egzystowanie rodziny w cieniu patriarchatu, ale też problem, jaki musi rozwiązać teatr pozostający w cieniu ojców. Ten element potraktujmy jako problem adaptacji: uważaj, ojciec patrzy! - zdaje się mówić do widza. Lubię to przypomnienie, widziałam je w spektaklach innych młodych reżyserek, wyzwalających się spod wpływu mistrzów. Kontrapunktem dla srogiego portretu mistrza jest kamera cyfrowa w rękach brata, rejestrująca zdarzenia w domu rodzinnym i skojarzona z obrazami wyświetlanymi na ścianie. Staroświecki, dziewiętnastowieczny wizerunek i nowoczesny, ulubiony, a nawet nadużywany rekwizyt teatralny. Malunek i obraz z kamery patrzą na siebie, stanowią ramy dla wszystkiego, co w środku. Na scenie mamy jeszcze wózek inwalidzki (zasiądzie na nim pod koniec brat), piramidę z ubrań oraz gołego manekina. Manekin bardzo szybko okaże się matką, ściągając uwagę widza z dramatu rodziny pod kuratelą ojca na dramat rodziny szantażowanej histerią matki.

Spektakl zaczyna się bardzo dobrą sceną z dwoma aktorkami (Iwona Kowalska, Ewa Sobiech) siedzącymi w bezruchu, czekającymi na początek. Wchodzimy do domu tej rodziny w dniu pogrzebu ojca. Ponieważ na scenie znajdują się dwie aktorki, jedna z nich ubrana jest w strój kobiecy i misternie ufryzowana, a druga ma krótkie włosy i garnitur, intymna rozmowa między nimi robi wrażenie epizodu lesbijskiego. Trudno to czytać inaczej i jako takie jest udane. Powiem więcej: tylko w tym początku odczuć można interesującą, niejednoznaczną relację między postaciami. Niestety, domniemana przyjaciółka znika i hipoteza lesbijska, w pewnym sensie dyżurne dopowiedzenie tej dekady, transformuje w ducha pana małżonka. Obie aktorki są w tej początkowej relacji znakomite. Kowalska potrafi grać bezruchem, ma niepokojącą twarz, moc hipnotycznego oddziaływania. Sobiech jest androginiczna, zimna i zarazem miękka. Kiedy rozpina marynarkę, kładąc jednocześnie dłonie na piersiach zakłopotanej i rozluźnionej towarzyszki, jak w grze pozostawionych bez nadzoru dziewcząt, można poczuć erotyczne napięcie. I tylko wówczas - coraz bardziej dosłowny pod tym względem ciąg dalszy nie zawiera porównywalnego ładunku.

Wróćmy do męża, który umiera, zostawiając bezradną, histeryczną żonę. Tkwi na ścianie, i tyle. Słowo histeria zostaje użyte wprost, ale gdyby nie padło, i tak by zamykało koncepcję postaci matki, upuszczającej w pewnym momencie opakowanie leku wyglądające jak Ibuprom Max. Zapewne to jakiś psychotrop, kobiety bywają lekomankami. Matka jest w swoim rozchwianiu, nienasyceniu, nieprzewidywalności typową freudowską histeryczką, jednak właściwie nie wiemy dlaczego i po co. Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że łatwe sądy o kobiecości, rewolucyjne w XIX i na początku XX wieku, dziś są czystym anachronizmem. Da się je opowiedzieć historycznie, jednak reżyserka wyrugowała z tekstów Strindberga wszelkie aluzje społeczne, usprawiedliwiające charaktery kobiet uwięzionych w ramach konwenansów, w skandynawskiej przestrzeni i regułach postępowania. Nie wiemy, o co tej matce chodzi, wiemy, że dręczy dzieci. A ojciec wisi na ścianie.

Córka uciekła z domu i wyszła za mąż. Rozwiązanie typowe dla czasów prababek, dziś może też stosowane, lecz z pewnością nie powszechnie. Syn pogrąża się w autodestrukcji. Wykrzykiwane od początku pretensje do świata, nadekspresja syna ubranego w rozciągnięty sweter, prezentującego gołe nogi i operacje wokół białych majtek, oraz uładzenie córki wbitej w sztywny kostium i niebotyczne szpilki (ich czerwone podeszwy pozwolą pod koniec zamarkować scenę pornograficzną) - zapowiadają od początku rozwiązanie. Wiadomo, że nad wszystkim wisi tajemnica. Można obstawiać jaka. Molestowanie? Przemoc? Ojciec w sypialni dziecięcej? Jakie tabu wybrać z repertuaru? Incest, kazirodztwo.

Zapowiedź, iż rodzeństwo się nie lubi, naprowadza na finał tak samo, jak poręczny zamek w sukience siostry i brak spodni w garderobie brata. Zaskoczeniem jest to, że najpierw obnaża się Fryderyk, odgrywający kopulację z manekinem i usiłujący uwieść matkę. Potem przychodzi kolej na Gerdę i przynajmniej nie można narzekać na niesprawiedliwe szastanie nagością: aktor i aktorka mają do wykonania analogicznie zbędne zadanie. Nie wiem, po co nagość, wywołująca w małej sali Malarni przede wszystkim zażenowanie. Nie takie zażenowanie, które otwierałoby na cokolwiek, bo przesłanie pozostaje, mimo tego kaskaderskiego wyczynu, wątlutkie.

O co tu chodzi? Że człowiek w rodzinie jest samotny, szuka miłości, a matki-pelikany nie tyle karmią własną krwią, co zatruwają krew dzieciom. Same są ofiarami srogich mężów, być może chciałyby jakiejś małej ucieczki w coś, co wygląda na początku jak lesbijskie marzenie o przełamaniu seksualnej dominacji mężczyzn, jednak pozostają w sieci niedopowiedzeń, niewyrażonych pragnień; słabe, egoistyczne i lękliwe. Po śmierci mężów bezwartościowe. Rodzina to źródło nieszczęść, wiemy to od Freuda i Strindberga, ale wiemy dziś na ten temat także parę innych rzeczy, zwłaszcza w kwestii rozkładu win, kar i pragnień. Końcowy pożar domu, skażonego seksualnymi i psychologicznymi wynaturzeniami, pogarsza sytuację widza, któremu podaje się łopatologicznie sens utworu.

Oczywiście, mogę się mylić w ocenie tego, co widziałam. Wiem, że podstawowe pytania o miłość, relacje rodzinne, przekraczanie zakazów, dochodzenie do samoświadomości, przedstawiane tak, jakby były zadawane po raz pierwszy na świecie, interesują zwłaszcza młodych twórców i widzów. Reżyserka w przedpremierowych wywiadach mówiła o osobistych, związanych z dojrzałością, motywacjach podjęcia tematu rodziny. Przystanę na taką ocenę mojego niezadowolenia: jestem za stara, za dużo czytałam i oglądałam, żeby pochwalić ten po prostu nudny kondensat pytań niegdyś bulwersujących, lecz rozpracowanych do samego dna. Przypomina mi się kwestia z Depresji gangstera: "Tylko bez świństw o mojej matce!". Coś w tym jest. Wszystkie te tajemnice alkowy i dramaty rodziny lepiej wypadają dziś w komedii niż w dramacie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji