Artykuły

Bułhakow i Wysocki w awangardzie pieriestrojki

Tego chyba nie przewidywali najwięksi nawet optymiści: dramaturgia radziecka - do niedawna jeszcze przez wiele naszych teatrów traktowana jako uciążliwy obowiązek - stała się repertuarowym "hitem", osiągając w ubiegłym sezonie rekordową liczbę blisko czterdziestu inscenizacji. Wynik to imponujący, tym bardziej że uzyskany bez pomocy odgórnych dyrektyw, okrągłych rocznic czy innego rodzaju środków dopingujących, jak chociażby katowicki Festiwal Dramaturgii Rosyjskiej i Radzieckiej (jego najbliższa edycja odbędzie się dopiero pod koniec 1989 roku). Dawne dobre czasy, gdy teatry, obligowane ministerialnym monitem, mobilizowały się - przeważnie raz do roku, w okolicach listopada - byle tylko wypełnić odpowiednią rubrykę w przesyłanym zwierzchnikom wykazie, minęły, zda się, bezpowrotnie. Dziś teatry same prześcigają się w pomysłach, własnym sumptem wyszukują repertuarowe ciekawostki, rezerwując dla nich swe najlepsze siły artystyczne.

Nie muszę chyba wyjaśniać, czemu tę zmianę należy przypisać warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż dokonuje się ona w zgodzie z oczekiwaniami publiczności; inscenizacje sztuk radzieckich cieszą się autentyczną popularnością. O dwóch z nich chciałbym tutaj wspomnieć. Ich premiery odbyły się, co prawda, w ubiegłym sezonie, wszystko wskazuje jednak na to, że spektakle te długo jeszcze nie zejdą z afisza. Teatralnych nowości na razie jak na lekarstwo, nadarza się więc okazja, by odrobić recenzenckie zaległości.

Zaległość pierwsza to "Psie serce" Michała Bułhakowa w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Premiera miała miejsce w kwietniu, jednak i teraz, w połowie września, z trudem udało mi się zdobyć wejściówkę (tego dnia pod kasą Powszechnego stały zresztą dwie kolejki: druga z nich oczekiwała cierpliwie na wolne miejsca na Małej Scenie, gdzie - już od ponad dwóch lat - idzie inny radziecki "hit" repertuarowy: "Ławeczka" Gelmana z Gajosem i Joanną Żółkowską. Co przyciąga tylu ludzi na ulicę Zamoyskiego: renoma autora, marka teatru, znane twarze aktorów? Magnesów zapewne było kilka, najmniejszym chyba - nazwisko reżysera, nie znanego jeszcze publiczności warszawskiej. A właśnie na niego warto zwrócić uwagę. Rudolf Zioło należy do najmłodszej generacji twórców. Solidnie wykształcony (studia reżyserskie w Związku Radzieckim to niezła szkoła rzemiosła), utalentowany, choć nie obsypany jeszcze tyloma nagrodami, co niektórzy z jego rówieśników. Może to i lepiej, dzięki temu Zioło może spokojnie, bez dodatkowych obciążeń, jakie rodzi presja sukcesu, pracować na swoje nazwisko. "Psie serce" w Powszechnym jest bodaj szóstą inscenizacją tego reżysera (o poprzedniej, niezbyt zresztą udanej - "Republice marzeń" wg Schulza w Starym Teatrze w Krakowie - pisałem przed kilkoma miesiącami).

Z tekstem Bułhakowa Zioło mierzy się po raz drugi; od niego zaczynał pięć lat temu pracę w teatrze. O tamtym przedstawieniu nie było głośno. Nie dlatego zresztą, że było nieudane. Przeciwnie, spektakl przygotowany na małej scenie Teatru im. Słowackiego w Krakowie dowodził talentu i wrażliwości reżysera. Rzecz w tym, iż spektakl powstał w okresie niezbyt sprzyjającym. Nie wszyscy potraktowali życzliwie tę zabarwioną gorzką ironią opowieść o nieudanym eksperymencie profesora medycyny, który postanowił zamienić bezdomnego kundla w człowieka, eksperymencie nieudanym, bo materiał użyty do przeszczepu - ludzki mózg - okazał się dość podłej jakości. Komuś coś się z czymś skojarzyło, ktoś chciał się przed kimś popisać czujnością (tym bardziej że tekst Bułhakowa nie był wówczas jeszcze oficjalnie opublikowany w Związku Radzieckim), w efekcie przedstawienie "wyciszono": zostawiono wprawdzie na afiszu, ale grywano rzadko, opisywano skąpo, na festiwal - nie puszczono.

Dziś, gdy po pięciu z górą latach oglądamy nową wersję sceniczną "Psiego serca", trudno uwierzyć, że tekst mógł kogoś szokować czy oburzać. Minęło trochę czasu, pozmieniało się te i owo - u nas, a przede wszystkim u naszego sąsiada. Bez emocji przyjmujemy uwagi, jakie na temat radzieckiej rzeczywistości, nowego ustroju, wypowiada pisarz ustami swego bohatera, profesora Preobrażeńskiego. Nie oznacza to jednak, że tekst Bułhakowa zestarzał się. Zadziwia nadal przenikliwość pisarza, który już w połowie lat dwudziestych (wtedy powstało opowiadanie, zaadaptowane potem na potrzeby teatru) dostrzegł, do czego mogą doprowadzić nieprzemyślane eksperymenty na żywej tkance społeczeństwa. Skutki nieudanego eksperymentu profesora Preobrażeńskiego da się naprawić - człeko-psa Szarikowa można z powrotem zamienić w podwórzowego kundla - skutków błędnych decyzji społecznych odwrócić się, niestety, nie da.

O tym właśnie mówi spektakl Zioły. Mówi w sposób spokojny, wyważony, bez taniej dydaktyki i natrętnej aluzyjności. Nareszcie znalazł się w naszym teatrze reżyser, który nie traktuje widza jak nierozgarnięte dziecko, któremu wszystko trzeba ładować łopatą do głowy. Przedstawienie w Teatrze Powszechnym pobudza do śmiechu, ale śmiech ten nigdy nie zamienia się w rechot. Komizm jest tutaj wysokiej próby, zabawa nie wyklucza myślenia.

Nie oglądałem wszystkich dotychczasowych inscenizacji Rudolfa Zioły. Wydaje mi się jednak, iż najmocniejszą stroną tego reżysera jest - co potwierdza warszawska inscenizacja "Psiego serca" - umiejętność budowania nastroju. Zioło robi to z matematyczną wręcz precyzją, bardzo subtelnymi, obliczonymi na wrażliwego widza środkami. Wydatnie pomagają mu w tym aktorzy - przede wszystkim Władysław Kowalski w roli profesora Preobrażeńskiego. Ten typ aktorstwa, jaki prezentuje Kowalski - delikatnego, wyciszonego - zestraja się idealnie z zamierzeniami reżysera. Aktor balansuje cały czas na cienkiej granicy między serio a buffo, nigdy zanadto jej nie przekraczając. Jest śmieszny jako człowiek nie pozbawiony różnych drobnych przywar i słabości, a zarazem bardzo poważny, odpowiedzialny, gdy podejmuje obowiązki naukowca. Świetna rola, świetne, mądre przedstawienie.

Zaległość druga to spektakl krakowskiego Teatru Bagatela - montaż wierszy i piosenek Włodzimierza Wysockiego zatytułowany "Wysocki - ze śmiercią na ty" według scenariusza i w reżyserii Stanisława Nosowicza. Spektakl nietypowy, nie dlatego tylko, że rozgrywany poza teatralną salą, w foyer, ale przede wszystkim z tego powodu, iż bazuje w dużej mierze na aktorskiej improwizacji (w Bagateli rzecz to dotychczas raczej nie spotykana), na umiejętności nawiązywania bezpośredniego kontaktu z publicznością, której zresztą reżyser też wyznaczył pewną rolę. Stłoczeni na twardych krzesłach mamy być uczestnikami akademii ku czci Włodzimierza Wysockiego. Pojawia się więc stół prezydialny z nieodzownym w takich wypadkach Przewodniczącym, jest obsypany medalami Weteran Wszystkich Możliwych Wojen, jest elokwentny przedstawiciel młodzieży - Młody Śliczny (tak - hasłowo - reżyser spektaklu nazywa wymyślone przez siebie postaci). Z obitej czerwonym płótnem mównicy płyną gładkie frazesy (Nosowicz wykorzystuje tu oryginalne cytaty z publikacji poświęconych Wysockiemu) - niepokorny bard ma być oficjalnie wyświęcony na narodowego wieszcza. Do aktu beatyfikacji jednak nie dochodzi, porządek uroczystości zostaje bowiem zakłócony przez grupę młodzieży protestującej przeciwko kupczeniu mitem artysty. Fałsz mikrofonowych deklamacji głuszą strofy Wysockiego, śpiewane przez młodych kontestatorów...

Pieśń ujdzie cało; nie do się jej stłamsić ani administracyjnymi decyzjami, ani chwalbą nowo narodzonych pochlebców tak najkrócej można by spuentować sens spektaklu. Pisano o nim sporo i raczej przychylnie, wskazując na zbieżność dokonań Nosowicza z poetyką Teatru na Tagance. Przyznam, że trudno mi się zdobyć na podobny entuzjazm; teatralna publicystyka, jaką proponuje nam reżyser, często nie jest najwyższej próby. Wątła konstrukcja dramaturgiczna przedstawienia, zbudowana właściwie wyłącznie na songach Wysockiego, przetykanych niewielkimi etiudkami aktorów, chwieje się raz po raz, w dodatku umiejętności wykonawców - zwłaszcza w scenach improwizowanych - pozostawiała wiele do życzenia. A mimo to spektakl broni się jakoś, bardzo żywo odbierany przez publiczność. Przede wszystkim za sprawą tytułowego bohatera. Jego pieśni - pisane wszak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - nie straciły na drapieżności. Dla młodych wykonawców (warto zapamiętać dwa nazwiska: Eugeniusza Dykiela i Artura Dziurmana) i równie młodych widzów - brzmią niemal jak manifest pokolenia.

To tylko dwa przykłady, wybrane spośród kilkudziesięciu realizacji dramaturgii i literatury radzieckiej, jakie w ubiegłym sezonie przygotowano w naszych teatrach. Wśród tych realizacji były przedstawienia lepsze i gorsze, faktem jest jednak, iż nie było - tak jak dawniej - przypadkowości w doborze tytułów, owej okazjonalności, która sprawiała, że podejrzane wydawały się najczystsze nawet intencje. Dziś teatry wiedzą, co chcą grać, wiedzą widzowie, czego po dramaturgii radzieckiej można oczekiwać. Przede wszystkim - ciekawych ról i niebanalnych problemów (dramaturgia radziecka spełnia poniekąd zastępczo funkcję współczesnej dramaturgii polskiej, która, jak wiadomo, kuleje). Trudno powiedzieć, jak długo utrzyma się to zainteresowanie. Sądzę z lektury "Dialogu" i radzieckiej pracy, nowych, ciekawych sztuk u naszych sąsiadów nie powstało ostatnio zbyt wiele. Cokolwiek by się działo, cieszyć się należy, iż w związku z pieriestrojką odkłamana została jeszcze jedna dziedzina naszego życia teatralnego, że powróciła (czy raczej - narodziła się) normalność. Wydaje się, iż jest to zjawisko nieodwracalne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji