Artykuły

Przedłużenie "Dziadów"

"Dziady" Kazimierza Dejmka premierę miały 2 listopada 1967, byłem wtedy w Katowicach na festiwalu, obejrzałem je więc nieco później, chyba w pierwszych dniach grudnia. Na scenie w części IV chór chłopców z zapalonymi świeczkami, w szarych sukienkach; czy w finale także migotały te świeczki jako tło milczącego wyjścia na scenę Konrada skrępowanego łańcuchem? Tak mi się wydaje, ale nie ręczę za to, być może nałożyło się na wrażenia z "Dziadów" wspomnienie innego przedstawienia.

W pierwszych dniach stycznia 1968 wyjechałem do Moskwy, a dalsza trasa miała prowadzić do Leningradu i Tallina. Jak zwykle jechałem pociągiem i już w Brześciu oficer sprawdzający paszporty poważnie się zasępił, dlaczego jadę bez zaproszenia. Tłumaczę, że paszport służbowy RSW Prasa że będę oglądać teatry, że o moim przyjeździe powiadomiony jest Związek Literatów i ambasada. Muszę pokazać czek, którego wysokość również wywołuje zdziwienie. Wszystko się niby zgadza, ale czegoś brakuje. Dlaczego nie mam zaproszenia. Dlaczego nie mam w Moskwie rodziny. Kogo znam w tamtejszym teatrze, Związku Literatów i tak dalej. Już myślałem, że znad granicy będę się musiał przesiadać w pociąg powrotny, nie zakosztowawszy w wagonie restauracyjnym na trasie moskiewskiej słynnej solianki... To taka znakomita zupa, wyjaśniam na wszelki wypadek, broń Boże nie alkohol, chociaż ta zupa wyjątkowo nadaje się do mocnej wódki jako zakąska...

Dalsza podróż z Moskwy to także całe pasmo kłopotów, wydeptywania korytarzy, wyczekiwania w kolejkach; pasmo kłopotów, mimo że drogę torowali mi nieoceniony Wiktor Borysów z komisji zagranicznej Związku Literatów oraz radcy naszej ambasady Irena Gabor i Stanisław Gugała. Ale gdy już wszystko zostało szczęśliwie załatwione, okazało się, że na próżno. Trzydziestopięciostopniowy suchy moskiewski mróz przeszedł nagle w siąpiącą wilgotną mżawkę i zamiast wsiąść do leningradzkiego ekspresu, musiałem z wysoką gorączką położyć się w hotelu do łóżka na tyle akurat dni, ile miała wynosić moja dalsza podróż. Na szczęście miałem przy sobie rozmaite aspiryny i kamfory, które hotelowy wracz, czyli lekarz (jak się okazało, przed laty wyzwalał Kraków) bardzo pochwalił i zalecił, w etażowych barach hotelu Rossija było pod dostatkiem armeńskiego koniaku i bardzo dobrych pomarańczy po cenach nader przystępnych, przyjaciele o mnie nie zapominali, można więc było ostatecznie zaliczyć kurację do sympatycznych raczej wspomnień moskiewskich.

Ale zanim gwałtowna zmiana pogody pokrzyżowała mój plan podróży, zdążyłem obejrzeć kilka przedstawień, pisałem o nich po powrocie ("Czwarta ściana", Kraków 1972). Okazuje się jednak sprawdziłem teraz, że o jednym z nich nie wspomniałem. A może pisałem i nie mogło się to wtedy ukazać? Chyba bym jednak pamiętał, chyba włączyłbym parę lat później do książki jak parę innych tekstów. Dlaczego więc nie napisałem? Jedynym wytłumaczeniem wydaje mi się dziś to, że przedstawienie zbyt bliskie było Dejmkowych "Dziadów". A wróciłem do kraju na początku lutego, w parę dni po ich zdjęciu, gdy na uniwersytetach zaczynały się protesty studenckie. Zaczynały się skromnie: od protestu z powodu zakazu grania "Dziadów" i obrony kilkunastu studentów zatrzymanych na Krakowskim Przedmieściu, gdy po ostatnim przedstawieniu składali kwiaty pod pomnikiem Mickiewicza. Ale z każdym dniem powodów przybywało. Bo skoro pierwszy wiec został rozpędzony pałkami, to przeciw pałkom i naruszaniu autonomii uniwersytetu; skoro studenci zostali znów zatrzymani, a inni relegowani, skoro zaczęto zwalniać profesorów i zawieszać niektóre wydziały Uniwersytetu Warszawskiego, to w obronie podstawowych swobód obywatelskich. Inne uczelnie przyłączały się do wieców i strajków solidarnie. A kiedy nasiliła się nagonka na Żydów i syjonistów, którzy ponoć wszystkiemu złemu winni, na literatów, którzy obradowali w Warszawie 29 lutego, to powodów do studenckiego protestowania przybywało. Ktoś je zręcznie podrzucał i dawkował. By nie wspomnieć o tym, że i rok przestępny, a więc niespokojny, i aktywność plam słonecznych gwałtownie zwiększona...

Przeciwko studentom organizowano kontrwiece i zebrania w miastach, zakładach pracy, uchwalano rezolucje potępiające młodzież i jej inspiratorów, syjonistów jakoby. Domagano się rugowania ze stanowisk, z pracy. Było to i zawstydzające swą organizowaną rozległością, i tragiczne w skutkach. Zaczęły się wyjazdy z kraju, Dworzec Gdański stał się na kilka miesięcy teatrem pożegnań. Nie wyjeżdżali wtedy na ogół ludzie młodzi. Ci, co wyjeżdżali, musieli przekreślać całe swoje życie. Pamiętam, jakie dramatyczne wrażenie sprawiało pewne drobne ogłoszenie w "Życiu Warszawy". Wśród ofert,o sprzedaży futra, radia japońskiego i telewizora pojawiło się: sprzedam komplet "Dialogu". To był Adam Tarn, niezapomniany, zasłużony założyciel i redaktor naczelny tego miesięcznika. Odwołany ze stanowiska, wyjeżdżał umierać na obczyźnie. Zaledwie kilka lat po pożegnaniu ojczyzny musiał czekać na ostateczne pożegnanie ze światem.

Wracam jednak do Moskwy. O aferze wokół "Dziadów" wszystko tam, oczywiście, wiedziano. Władimir Frołow, wybitny krytyk teatralny informował mnie o wszelkich jej odgłosach. Parę tygodni wcześniej był w Polsce z delegacją ludzi teatru, i na festiwalu w Katowicach, i na warszawskim przedstawieniu "Dziadów". Był nim bardzo przejęty, ale tego, o czym mówiono wówczas w Warszawie, że zostaną zaproszone na gościnne występy w Moskwie, nie przewidywał. Wątpił nawet, czy Sałyński, przewodniczący delegacji, wspomni o nich w swym artykule, jaki pisał dla "Prawdy". Jednak Sałyński wspomniał w dwóch czy trzech zdaniach, że delegacja obejrzała w Warszawie polski dramat narodowy "Dziady". Bez żadnych ocen. Frołow dokładnie to wszystko śledził. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy po powrocie do Warszawy usłyszałem szeroko kursującą opinię, że w "Prawdzie" ukazało się obszerne i pochwalne omówienie przedstawienia. I to trwało, to powtarzano, nawet Dejmek na cytowanym w poprzednim felietonie spotkaniu ze studentami powiedział, że tylko Sałyński napisał powściągliwie, a tymczasem to tylko Sałyński napisał o "Dziadach" w ogóle. I to trwa do dziś, skoro ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych wspomina (w poprzednim numerze "Życia Literackiego"), że Sałyński napisał w "Prawdzie" "pozytywną recenzję" z przedstawienia. Dwuzdaniowe recenzje to pisywał przed wojną Słonimski. Ostatni telefon przed powrotem do Warszawy miałem od Władimira 31 stycznia po południu. Powiadomił mnie, że poprzedniego dnia odbyło się ostatnie przedstawienie "Dziadów", że pod pomnikiem Mickiewicza aresztowano studentów.

Ale nie o tym przedłużeniu "Dziadów" chciałem pisać, nie to wspomnienie nakładało się na wrażenia ze spektaklu. W październiku, a więc na parę tygodni przed "Dziadami", Lubimow dał w Teatrze Na Tagance przedstawienie "Pugaczowa" Jesienina. Obejrzałem je. Jak to bywało na Tagance, toczyło się na wpół rapsodycznie, ale z wielkim ładunkiem emocji, umiejętnie rzucanego ze sceny na widownię napięcia. W dramatycznych momentach pojawiał się na scenie chór małych chłopców w szarobrązowych jakby habitach, więc nawet ubranych niemal tak samo jak w "Dziadach" Dejmka, i recytował strofy poematu. Premiery odbyły się niemal równocześnie, na pewno realizatorzy wzajemnie nic o sobie nie wiedzieli. A jednak wprowadzili na sceny akcent podobny, niemal identyczny. Byłem tym ogromnie poruszony. Świadczyć by to przecież mogło, że nawet życie teatralne nie toczy się przypadkowo, że wybitni reżyserzy realizują na scenie coś, co przenika jakby spoza nich, jakieś fluidy, jakieś tajemnicze promienie każą im w pewnym momencie postąpić tak a nie inaczej...

Ostatnia scena "Pugaczowa", bohater ginie, chór śpiewa, zawodzi, pojawiają się chłopcy z zapalonymi świeczkami i włączają do chóru. Nagle zapada cisza, reflektory powoli wygasają, w ciemności sceny widać tylko rząd chłopców z zapalonymi świeczkami, powoli zaczynają się zbliżać do widowni, gdy są już przy rampie, stawiają na niej świeczki i kolejno gaszą... Ciemność zupełna, cisza na widowni, długa, bardzo długa cisza. Z wolna zapalają się światła, nikt się nie porusza, słychać pojedyncze oklaski, coraz ich więcej. Wszyscy wstają. I wtedy zaczyna się owacja, nie milknąca, jak to bywa w teatrach radzieckich. Scena pozostaje ciemna, na rampie stoi rząd wygaszonych świeczek, nikt z aktorów się nie pojawia. Poemat Jesienina o wolności na chwilę tylko rozbłysnął na scenie.

Mnie wydało się, jakbym w Moskwie oglądał tamtejsze "Dziady".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji