Artykuły

Adaptacje

Antoni Słonimski w "Gwałcie na Melpomenie" ostro pomstuje na teatralnych adaptatorów i przerabiaczy. Zdaniem tego złośliwego i bezpośredniego recenzenta paskudzą oni literaturę i nudzą na scenie. Pod wrażeniem takich opinii wybrałem się do Warszawy, aby obejrzeć dwie adaptacje.

PIERWSZĄ jest "Obłęd" Jerzego Krzysztonia w Teatrze Polskim. W oryginale powieściowym dzieło 3-tomowe (ponad 1000 str. druku) na scenie trwa to 2,5 godziny. Krzysztofa (Jerzego Krzysztonia?) gra Jan Englert. Gra go tak, jak gra się u nas Kordianów i Konradów, z całym romantyczno-szalonym sztafażem. Tyle, że w swetrze i sztruksowych spodniach. Obłęd Krzysztofa składa się aż z trzech obłędów: klinicznego, romantycznego i tego najważniejszego - z powodu Polski. Ten pierwszy można streścić zdaniem wypowiadanym przez Krzysztofa (Englerta) do żony (Nehrebeckiej): "Czego ty chcesz ode mnie? Chcesz mnie wyleczyć z rzeczywistości? Z rzeczywistości wyleczyć się nie da." Ten drugi zdaniem wypowiadanym w szpitalu dla wariatów: "Życie jest krzywdzeniem człowieka." Trzeci, najważniejszy (i nie dlatego, że zajmuje w powieści i na scenie najwięcej miejsca) posłużył autorowi do wypowiedzenia paru prawd pod adresem społeczeństwa (narodu), które zostały już wypowiedziane dawno. A to przy okazji sprawy gen. Sowińskiego, a to z powodu margrabiego Wielopolskiego, marszałka Piłsudskiego (Dziadka, bardzo dobry Janusz Zakrzeński) czy wodza narodowej demokracji - Dmowskiego. Jest tu też wiele nawiązań (estetyczno-formalnych) do dramatu romantycznego i postromantycznego.

Najładniej zrobiono scenę w pociągu i sceną na schodach (dworzec - miasto - ulica). Publiczność śmiała się, smuciła i po opadnięciu kurtyny długo oklaskiwała aktorów.

Dla mnie ten "Obłęd" jest przedstawieniem trochę "podejrzanym" i trochę "wykombinowanym". Za dużo tu Polski i tych odniesień do dobrze już wyeksploatowanych symboli przez naszą literaturę i teatr. Gdybym się uparł, rzekłbym kontynuacja, "przedłużania gatunku". Tak, z tym, że w powieści nie jest to aż takie "wykombinowane", jak na scenie. Na scenie została, jak wyznaje autor adaptacji Janusz Krasiński, JEDNA DWUNASTA całości! Scena jest soczewką i rentgenem dla pisarza. Jest papierkiem lakmusowym. Teresa Krzemień z "Tu i Teraz" zachwyca się Englertem. Podoba jej się ten chłopak. Ja wolałbym go zobaczyć już w innej roli, mniej kordianopodobnej.

DRUGA to "622 upadki Bunga" Witkacego. Adaptacja, reżyseria i scenografia "naszego człowieka" z Gdyni - Janusza Tartyłły. Jak na jednego dużo! Ważne jednak, jak owa rzecz w Teatrze na Targówku wypadła. Wystawa portretów Witkiewicza, wypożyczonych ze Słupska, połączona z premierą wypadła dobrze. A na scenie? Na scenie działa się sprawa o artyście (Stanisławie Ignacym Witkiewiczu?), o czystej formie i jego "niebezpiecznych związkach" z kobietami. A właściwie z jedną demoniczną kobietą, śpiewaczką operową. Były więc przerysowania, przejaskrawienia, odnaturalnienia w słowie, w zdaniu, w wypowiedzi. W geście, w kostiumie, w meblach. Była ekspresyjność i impresyjność, filozofia, zadęcie i żart. Jak na tych portretach kredką, które Tartyłło włączył zresztą do dekoracji.

W II części przedstawienia jedna z postaci krzyczy na całe gardło: "Jak ja się męczę! Potwornie się męczę!". My widzowie też męczyliśmy się potwornie. Bungo nie upadł. Nie zgwałcił na naszych oczach tej swojej demonicznej śpiewaczki. A już, już był bliski tego nadzwyczajnego wyczynu. Nagle rozmyślił się. Wskoczył w ubranie z powrotem i zaczął gwałtownie wymyślać śpiewaczce, którą podobno dwa razy posiadł S. I. Witkiewicz. Następnie wyszedł z teatru przez widownię. My poklaskawszy co nieco aktorom wyszliśmy za nim.

Tak oto oceniam dwie adaptacje, dwóch powieści, dwóch różnych i już nieżyjących pisarzy. Obaj zmarli tragicznie. W różnych okolicznościach, ale z powodu obłędu, który był w ich przypadku mieszaniną romantycznych szaleństw, romantycznego stosunku do życia i sztuki. Nadmiernym przejęciem się losem Polski, jej historią. I naturalną skłonnością organizmu do ucieczki od rzeczywistości. Tak prawdę powiedziawszy - wszyscy jesteśmy po trosze na ten nadwiślański obłęd chorzy. Jedni więcej, drudzy mniej. Widać to po naszych słowach i czynach. Trafiają się choroby - ucieczki nieodwracalne. Taka właśnie ucieczka (ucieczki) jest tematem sygnalizowanych tu premier. Na pierwszą chodzi Warszawa, jak chodziła przed wojną (1929 r.) na występy Reduty z Osterwą i Jaraczem w "Uciekła mi przepióreczka". Druga odbyła się dopiero 7. IV. 83 r. więc nie wiem jeszcze, jak ją widownia potraktuje. Ma się rozumieć, ta zwyczajna, bez Zoilów którym prawie każdy fotel teatralny twardy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji