Mgławica Stevensona
Jaka jest różnica między Teatrem Kameralnym w Poznaniu a Teatrem Kameralnym w Łodzi? Teatr Kameralny w Poznaniu wystawia wyłącznie sztuki polskie, Teatr Kameralny w Łodzi wyłącznie sztuki obce. Przed trzema laty "Homerem i Orchideą" Tadeusza Gaycy'ego teatr ten pożegnał się raz na zawsze z autorami polskimi. Na zawsze - bo sezon bieżący jest ostatnim Teatru Kameralnego w Łodzi.
Od sezonu 1946/47 prócz ,,Homera i Orchidei" Teatr Kameralny wystawił jedną sztukę radziecką ("Wyspę pokoju") cztery sztuki francuskie ("Spotkanie" Anouilha, "Amfitriona 38", "Szkołę żon" i "Nieboszczyka pana Pica") oraz dziesięć sztuk angielskich i amerykańskich (trzy Shawa, dwie Friestleya, "Joannę z Lotaryngii" z Ireną Eichlerówną, "Kadeta Windslow", "Szklaną menażerię", "Seans" i "Gwiazdę Stevensona").
Są to, z niewieloma wyjątkami, pozycje solidne. Ale dlaczego ten właśnie teatr taki wzorowy w swej pracy reżyserskiej i aktorskiej, wypieszczający każde przedstawienie do najdrobniejszych odcieni, krzywdzi naszą powojenną twórczość dramatyczną, której powinien i potrafiłby, jak może żaden inny teatr w Polsce, iść z pomocą? Dlaczego gra same "przeboje" zagraniczne, same "pewniaki", zamiast od czasu do czasu zaryzykować i wprowadzić na scenę nowego autora polskiego? Na korzyść takiego autora zrezygnowalibyśmy chętnie z obojętnych nam malowideł mieszczańskich w rodzaju "Szklanej menażerii" czy "Nieboszczyka pana Pica"; zrezygnowalibyśmy z głupkowatego "Seansu" i mglistej "Gwiazdy Stevensona".
Szczególnie ta "Gwiazda Stevensona" jest pomyłką i mistyfikacją. Autor ma jak najlepsze chęci, ale nie potrafi się z nami porozumieć. Może potrafił porozumieć się z publicznością amerykańską lecz my mamy, na szczęście lepszy smak i większe wymagania, a przede wszystkim odraża nas dziś wszelka mgła snująca się po scenie, wszelki mistycyzm, zwłaszcza tak, "made in USA".
Stevenson jest profesorem astronomii na jednym z uniwersytetów amerykańskich i ma awansować na rektora uniwersytetu w Bingham. Ale to człowiek niesforny; mówi o sobie: "jestem detektywem ścigającym zbrodniarza, który pcha nas do następnej wojny"; gada i czyni wiele rzeczy nieostrożnych; naraża się na każdym kroku. Przyjaciele chcieliby go niejako przekupić: awans ma otrzymać za cenę milczenia. I Stevenson walczy ze sobą: czy rezygnować ze swych humanistycznych i pokojowych idei - czy walczyć dalej? W pewnej chwili ponosi go: zasypuje się wobec , milionera Harkridera, możnego protektora uniwersytetu w Bingham, człowieka który "uważa jeszcze jedną wojnę za jedyne i najlepsze rozwiązanie zagadnienia bezrobocia". Stevenson wygłasza przed Harkriderem mętne, ale dostateczne kompromitujące expose i, popełnia czyn, który w kraju "Chaty wuja Toma" uważa się za wręcz obłąkany: po przyjacielsku obejmuje Murzyna! Teraz nie ma mowy o awansie, istnieje nawet obawa, że Stevensona, którym zainteresował się już nawet jakiś psychiatra, wyrzucą z uniwersytetu i zamkną w szpitalu dla chorych umysłowo. Ale w ostatniej chwili przychodzi ratunek z nieba: Stevenson odkrywa nową gwiazdę - i od tej chwili już nic mu nie, grozi! Osobliwy ten "happy end"... Czyżby istotnie takie odkrycie mogło go ocalić? Gdyby to jeszcze był wynalazek wojenny - ale gwiazda? Amerykanie rozumowaliby raczej: "Co nam po nowej gwieździe, skoro jest ich już tyle? To żaden bussines!"
Ale ta gwiazda, mimo, że niby realna i utrwalona na kliszy fotograficznej, to pewnie symbol. Bo od symbolów roi się w tej sztuce, aż trudno z nich wyłuskać istotny rdzeń. Stevenson nie ma się przed kim wyspowiadać, więc autor, chcąc uniknąć monologów, wprowadza dwie postaci nierealne: Umysł Stevensona i pannę z planety Stevensona. "Umysł", a raczej "rozum" czy "rozsądek" usiłuje gorliwego wojownika pokoju przywoływać do porządku. Ale jest to postać przeprowadzona niekonsekwentnie: mówi często słowa, które powinny znaleźć się raczej w ustach samego Stevensona. Długie dyskusje profesora ze swym "umysłem" dezorientują słuchacza, a są nudne, jak prawdziwe monologi. Liza jest (może!) sumieniem Stevensona. Przybyła z planety, którą tropi profesor; tam toczy się od lat wojna atomowa, na skutek której ostatecznie cała planeta eksploduje i przemienia się w gwiazdę. Ale ta Liza stale wypada z roli: ma zdrowy sen i wytworny apetyt (zajada kanapki z kawiorem), siedzi w więzieniu, bo nie zna języka angielskiego, - może należy to sobie tłumaczyć w ten sposób, że i sumienie profesora jest przez pewien czas uwięzione, gdyż Stevenson nie zna języka, w którym mógłby się porozumieć ze swymi Harkriderami. Może - ale wszystko to jest zawile wyrozumowane, sztuczne i niesceniczne, wszystko to utrudnia jeżeli zgoła nie uniemożliwia obcowania z autorem który, jak się rzekło, ma najlepsze intencje, ale jest niedołężny,
W Ameryce, gdzie tylko rzadko i ostrożnie odzywają się głosy w obronie pokoju każdy taki głos ma szczególną wagę i "Gwiazda Stevensona" jest tam może nawet sztuką rewolucyjną; u nas świeci bardzo blado. Amerykańskiego autora dobija jeszcze tłumaczka. Przekład wyjątkowo niechlujny i partacki; roi się w nim od błędów gramatycznych i stylistycznych; są miejsca przełożone widocznie zbyt dosłownie, bo polski czytelnik nie może ich zrozumieć. Niestety nie wszystkie usterki zostały przez reżysera usunięte.
Publiczność Teatru Kameralnego jest bezradna wobec tego misterium, wobec tej planety we mgle, ale potulna; wyobrażam sobie, jakby widownia warszawska zareagowała na takie tureckie kazanie! Publiczność łódzka wierzy w swój teatr, który szeregiem doskonałych przedstawień wyrobił sobie kredyt, a "Gwiazdę Stevensona" wystawił tak wspaniale, że chwilami chce się nam uwierzyć w talent jej autora.
Od przyszłego sezonu kierownicy łódzkiego Teatru Kameralnego Melina i Axer, przenoszą się wraz ze swym świetnym zespołem do Warszawy. Należy powitać ich owacyjnie. Ale równocześnie przestrzec przed zbyt namiętną cudzoziemszczyzną. Otóż właśnie... skoro mowa o cudzoziemszczyźnie. Gramy do znudzenia "Zemstę" i "Śluby panieńskie", jak gdyby Fredro nie napisał niczego innego. A istnieje bardzo wesoła i pożyteczna, dziś znów pełna świeżych rumieńców aktualności, komedia satyryczna "Cudzoziemszczyzna" i czeka, by ją sobie ktoś przypomniał. Gwarantujemy dwie godziny pysznej zabawy z wydźwiękiem. Może przyjaciele z Łodzi wznowią tę dowcipną krytykę, która dla nich będzie także - samokrytyką... to ładna pozycja na otwarcie sezonu. Potem niech wznowią "Homera i Orchideę", utwór dotąd w Warszawie nie grany. I niech się trochę rozejrzą wśród nowych polskich sztuk. Bardziej niż .Gwiazda Stevensona" sprawie obrony pokoju przysłużyć się może nowa komedia Stefana Flukowskiego "Oranżeria" (wyszła w tych dniach nakładem "Placówki" krakowskiej); świeżutki pomysł, odkrycie kawałka dziewiczego terenu teatralnego i mnóstwo wynalazków scenicznych. Dalej - Wirski; przed kilku laty grano w Warszawie z dużym powodzeniem jego "Portret generała"; od tego czasu Wirski napisał kilka nowych sztuk, ale by zobaczyć sztukę Wirskiego, trzeba jechać do Krakowa lub do Moskwy. By zobaczyć sztukę Brandstaettera, trzeba jechać do Kielc lub do Radomia. Jest "Komedia" Wydrzyńskiego, są nowe sztuki Pomianowskiego, Grzybowskiej, Łomnickiego. Wobec tak licznego grona nie trzeba wskrzeszać "Nieboszczyka pana Pica" ani szukać obcych mgławic.