Co głos lubi najbardziej
- Nigdy nie chciałam być specjalistką od jednego kompozytora, a były takie próby zaszufladkowania mnie. Najpierw traktowano mnie jako śpiewaczkę mozartowską, potem przypisywano mnie wyłącznie do Richarda Straussa, a ja się przed tym broniłam - mówi amerykańska śpiewaczka operowa, RENÉE FLEMING.
Renée Fleming opowiada, jak śpiewa się w dziesięciu językach, co łączy operę i jazz i gdzie poznała Kristjana Järvi.
Lubi pani zmiany? W marcu śpiewała pani arcytrudną partię Armidy w operze Rossiniego w nowojorskiej Metropolitan i zaraz potem wystąpiła w "Capricciu" Straussa. Pani głos to wytrzymuje?
- Śpiewam tylko to, co dla niego wygodne, a mnie sprawia przyjemność. Potrzebuję oczywiście czasu, by odpocząć, ale tydzień wystarczy i mogę już przejść od przedstawienia do recitalu lub ze świata Rossiniego do Straussa. Tak naprawdę jedyna różnica między nimi polega na tym, że Rossini wymagał koloratury, poza tym obaj w podobny sposób traktują głos śpiewaka. Oczywiście każdy z nich ma własny styl, ale to już odrębne zagadnienie, niewiążące się wprost z samą techniką wokalną.
Śpiewa pani w bardzo wielu językach. Sprawia to pani trudność?
- Jako Amerykanka jestem skazana na śpiewanie w innym języku niż ten, którym posługuję się na co dzień. Lubię to, nie chcę, żeby bariera językowa ograniczała mnie w tym, co robię.
W każdym potrafi pani także się porozumieć?
- Oczywiście, że nie, śpiewam w dziesięciu językach. Poza sceną swobodnie posługuję się niemieckim i francuskim, mówię także, ale gorzej, po włosku.
A który jest najtrudniejszy?
- Najwięcej pułapek kryje wymowa portugalskiego. Trudny jest też rosyjski, natomiast najbardziej lubię śpiewać po francusku, ten język jest dla mojego głosu najwygodniejszy, znacznie bardziej niż włoski, za którym - muszę się przyznać - nie przepadam.
Miała pani jakikolwiek kontakt z muzyką polską, na przykład z pieśniami Chopina?
- Na razie nie, sądzi pan, że mogłabym nauczyć się je śpiewać?
Polski uchodzi za najtrudniejszy z języków słowiańskich.
- No właśnie, też słyszałam taką opinię.
Są jeszcze słynne bohaterki operowe, w które chciałaby się pani wcielić? Podobno wiele osób namawia panią na występ w "Madame Butterfly".
- Już moja profesorka Beverley Johnson powtarzała, że na pewno zaśpiewam tę rolę, bo będzie idealna dla mojego głosu, ale ciągle się waham , czy nie jest jednak dla niego zbyt ciężka. A inne nowe role na pewno będą. Niedawno z Christianem Thielemannem skończyłam pracę nad "Wesołą wdówką", którą bardzo polubiłam. Nigdy nie chciałam być specjalistką od jednego kompozytora, a były takie próby zaszufladkowania mnie. Najpierw traktowano mnie jako śpiewaczkę mozartowską, potem przypisywano mnie wyłącznie do Richarda Straussa, a ja się przed tym broniłam. Tym niemniej zawsze muszę pamiętać, co głos lubi najbardziej.
On nadal się rozwija?
- Po prostu trzeba wiedzieć, co w danym momencie powinniśmy robić. Bronię się przed pokusami przyjmowania ról bardziej dramatycznych. Myślę, że częściej powinnam teraz występować z recitalami pieśni, gdyż głos dojrzał właśnie do nich. Bardzo zresztą lubię zarówno operę, jak i lirykę wokalną, zatem taka róźnorodność sprawia mi tylko przyjemność.
A lubi pani odkrywać opery, takie jak "Thais" Masseneta, która dzięki pani pojawiła się na scenie Metropolitan Opera czy "La boheme" Leoncavalla, z której wykonuje pani kilka arii?
- To bardzo indywidualna sprawa. Owszem, dużą frajdę sprawiła mi praca nad płytą z ariami z zapomnianych oper włoskich z okresu weryzmu we Włoszech, ale na pewno nie każdy z tych utworów, powróciwszy dziś na scenę, rzeczywiście odniósłby sukces. Z "Thais" to się udało, ale ja mam do niej szczególny stosunek, bo jest tam rola wprost dla mnie wymarzona.
Gdyby miała pani wybrać tylko jednego kompozytora, to zdecydowałaby się pani na...?
- Na Richarda Straussa, z pewnością. On jednak jest dla mnie najważniejszy.
Kilka lat temu nagrała pani również album jazzowy. Śpiewa pani od czasu do czasu stare, dobre standardy?
- Bardzo lubię jazz. Być może kiedyś wrócę do niego na koncertach. To zresztą nie jest całkowicie odmienny świat. Improwizacja, śpiewanie scatem bardzo rozwijają swobodę, naturalność, a to z kolei okazuje się pomocne w operze. Pamiętam, że gdy nagrywałam "Alcinę" Händla, dyrygent William Christie powiedział: "Śpiewaj to jak jazz", bo zależało mu na wokalnej świeżości, spontaniczności, giętkości.
Często współpracuje pani z Kristjanem Järvi, który poprowadzi pani warszawski koncert?
- Mieliśmy tylko jeden wspólny występ, w Wiedniu. Okazał się wspaniałym muzykiem, z którym doskonale się rozumiałam, dlatego chętnie znów z nim się spotkam. No cóż, pochodzi ze znakomitej rodziny muzycznej. Równie doskonale wspominam koncert z jego bratem Paavo Järvim i z Chicago Symphony Orchestra.
Wielbiciele, krytycy mówią o pani: La Diva. Czuje się pani nią również w życiu prywatnym?
- Nie zważam na to, co mówią o mnie, na co dzień jestem zupełnie normalna. Żyję tak jak inni.
Ale jest pani równie sławna jak gwiazdy pop.
- Wolę pozostać tam, gdzie jestem, w świecie muzyki klasycznej. Cieszę się, że idąc ulicą, nie zwracam na siebie uwagi, mogę być osobą prywatną. Jestem szczęśliwa z tym, co mam.