Łatka jest w każdym z nas
Z Andrzejem CZERNIKIEM, Łatką w "Dożywociu" w opolskim Teatrze im. Kochanowskiego, rozmawia Iwona Kłopocka.
Łatka to już drugi kapitalny głupiec - po bohaterze "Kolacji dla głupca" - którego sceniczny portret stworzył pan na opolskiej scenie. Oba przedstawienia reżyserował Bartosz Zaczykiewicz. Dostrzegam pewne pokrewieństwo tych postaci.
- Rzeczywiście obaj z reżyserem chcieliśmy, żeby w Łatce zabrzmiały jakieś echa z "Kolacji". Łatka w pewnym sensie jest duchowym prapradziadkiem Francois Pignona. Łączy ich pewien rodzaj absolutnego zaangażowania: Pignon był tak stuprocentowo dobry, że aż to przeszkadzało, było chorobliwe. Podobnie jest w "Dożywociu", tyle że chodzi tu o totalną zachłanność i pazerność na pieniądze tego bohatera.
Parę lat temu na Konfrontacjach oglądaliśmy warszawskie "Dożywocie", w którym głównego bohatera grał Jan Englert. Mocno ucharakteryzowany, pobrzydzony, stworzył bardzo odpychającą postać. Bardziej groźną niż śmieszną. Pana Łatka jest niemal sympatyczny.
- Takie właśnie było założenie, bo Łatka - mniej lub bardziej - tkwi w każdym z nas. Nie chcieliśmy traktować tej postaci z odrazą. Lepiej się z niej pośmiać, a to coś odrażającego, co on uosabia, lepiej niszczyć w sobie.
Myśli pan, że Fredro chciałby, żeby polubić Łatkę?
- A dlaczego nie? On jest w pewnym sensie nieszczęśliwy, bo finał jest taki, że w dołki, które kopał, sam powpadał. Sam siebie wyprowadził na manowce. Może coś z tego zrozumiał, może to dla niego lekcja. A może to jest lekcja dla nas?
Gra toczy się w szalonym tempie, jest pan prawie cały czas na scenie. To rola niezwykle dynamiczna, migotliwa. Co pan czuje po przedstawieniu?
- Schodząc ze sceny, jestem zmordowany, jak po ciężkiej fizycznej pracy. Są w przedstawieniu takie momenty, że reżyser chciałby, żeby tekst jeszcze szybciej podawać, a ja się przed tym bronię. Łatka kilka razy mówi, że mu zaraz żyłka pęknie, i ja się boję, że jakby jeszcze przyspieszyć, to ona mnie pęknie. Z drugiej strony lubię być - jak to mówimy - cały w roli. Sprawia mi to przyjemność.
Żywioł komediowy jest panu najbliższy?
- Lubię role komediowe, ale zaraz potem chciałbym zagrać coś bardzo dramatycznego. Taka zmienność jest potrzebna. Granie cały czas ról komediowych powoduje, że człowiek się wypala, a przecież ja nie tylko się śmieję. Czasem też mi łza poleci i chciałbym te pokłady dramatyczne czasem w sobie poruszyć na scenie.
Czy fakt, że przedstawienie staje do konkursu, wywołuje dodatkowe emocje? Marzenia o nagrodzie?
- To, że gramy w konkursie, nie ma znaczenia. Lubię festiwal, bo to jest nobilitacja, ale gra się tak samo. A nagrody... Marzy się o nich, kiedy się jest młodym aktorem. To już minęło. Jurorom może spodobać się jedno, a widzom drugie. I wszyscy będą mieli rację, bo sztukę odbiera się indywidualnie. l