Artykuły

Trudne początki

"Walentynki" w reż. Beaty Dzianowicz w Teatrze Śląskim w Katowicach ocenia Dorota Mrówka.

Pierwsze koty za płoty - to obiegowe powiedzonko najlepiej pasuje do teatralnego debiutu Beaty Dzianowicz. "Walentynki" w jej reżyserii to spektakl sympatyczny, ale pod wieloma jeszcze względami niedoskonały.

Zbytnia chęć dochowania wierności tekstowi może zgubić nawet doświadczonego twórcę. Szczególnie gdy sztuka stawia przed reżyserem trudne zadania, wymagające oryginalnych pomysłów i rozwiązań. Jednym z takich formalnych wyzwań jest np. ukazanie unoszących się nad miastem bohaterów. W katowickim spektaklu wykorzystano do tego projekcję wideo: aktorzy sfilmowani w blue-boksie, nałożeni na rysowane, umowne tło. Można jednak śmiało sobie wyobrazić spektakl pozbawiony tych multimedialnych efektów na rzecz rozwiązań czysto aktorskich - bo przecież to, co najważniejsze, rozgrywa się w psychice postaci. Główną materią powinien być tu człowiek z całym bogactwem emocji i doświadczeń. Powinien, ale rozpływa się w natłoku obrazów. "Walentynki" to sztuka, w której na pozór niewiele się dzieje - cała akcja rozgrywa się w ciągu jednego wieczoru w pokoju Walentyny i jest swoistą retrospekcją, przywołaniem przeszłości. Dwie kobiety, zakochane w tym samym mężczyźnie, który nie żyje od 20 lat, wspominają własną młodość, stracone okazje, cierpienie i oczywiście tego, któremu poświęciły najlepsze lata swojego życia. Łączy je dziwna więź, będąca połączeniem wzajemnej niechęci, przyjaźni, zazdrości i poczucia wspólnej straty.

Możliwości do ukazania skomplikowanej ludzkiej natury jest tu więc sporo, tyle że ich nie wykorzystano. Bo bohaterowie potraktowani zostali jednowymiarowo, pozbawieni tajemnicy. Tak, jakby zabrakło na nich pomysłu albo możliwości urzeczywistnienia go na scenie.

Nie czuje się też "silnej ręki" reżysera, który potrafiłby w pełni podporządkować aktorów własnej wizji. Tu wyczuwa się raczej przyjacielskie partnerstwo, które samo w sobie jest cenne, ale w pracy nie zawsze przynosi oczekiwane efekty. I dlatego być może spektakl pozostawia widza obojętnym na los dwóch pokrzywdzonych przez życie kobiet, prawdopodobnie dlatego doświadczone aktorki grają jakby na pół gwizdka, nie wykorzystując w pełni swoich możliwości, a na scenie prawdziwe napięcia pojawiają się zbyt rzadko.

Katowicki spektakl ma także swoje dobre strony. Najważniejszą z nich jest muzyka. W subtelny sposób podkreśla atmosferę zdarzeń, ale jest równocześnie na tyle wyrazista, by zapaść widzowi w ucho i pamięć. Ciekawie wygląda także scenografia - prosta, ale wymowna. Tworzą ją głównie harmonijki starych listów z fragmentami wykaligrafowanych zdań, do tego kilka zwyczajnych, drewnianych mebli i ściana pokoju z odchodzącą starą tapetą, na której zarysowuje się kształt pozbawionego liści, być może martwego już, drzewa - plastyczne znaki przeszłości, symbole upływającego czasu.

Katowickie "Walentynki" to pierwsza teatralna realizacja reżyserska Beaty Dzianowicz. Teatru trzeba się nauczyć i nie ma lepszego na to sposobu niż praktyka - pozostaje więc mieć nadzieję, że każda kolejna realizacja reżyserki będzie lepsza od poprzedniej. Czego i jej, i widzom życzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji