Artykuły

JAROCKI 81

Z JERZYM JAROCKIM działy się ostatnio rzeczy dziwne. Po legendarnym dziś już boomie w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy to zasłynął z tego, iż prawie każdym swoim przedstawieniem strzelał w dziesiątkę tzw. tematu współczesnego w polskim teatrze ("Paternoster", "Szewcy", "Matka", "Na czworakach", "Proces", "Ślub", "Rzeźnia", "Wiśniowy sad"), gdzieś po sierpniu 1975 r. w komputerowo-precyzyjnej machinie teatralnej Jarockiego coś zaczęło zgrzytać, trzeszczeć i przystawać, a co gorsza okazało się, że Jarocki nie tylko nie trafia już w dziesiątkę, ale wręcz zdarzają mu się strzały poza tarczę...

Nieszczęścia zaczęły się od "Garbusa" Mrożka; dykteryjki, której zamierzeniem było ukazanie zagrożenia zewnętrznego (kataklizm dziejowy) i wewnętrznego (wyuzdany cynizm) cywilizacji, czyli dwóch par małżeńskich zabawiających się sobą a la Laclos. Jaka jednak głębsza intencja przyświecała Jarockiemu w wystawieniu tego żmudnie nudnego i co najmniej nieudanego dramatu Mrożka? - przyznam, do dziś pojąć nie potrafię. Następnie doszło w życiorysie artystycznym Jarockiego do "Króla Leara" Szekspira. Przedstawienie to zebrało pochwały (np. Lucjan Kydryński) oraz zostało uznane przez poczytny dwutygodnik "Teatr" za przedstawienie roku. W "Królu Learze" Jarocki inspirując się najwyraźniej egzystencjalistyczną interpretacją Jana Kotta dokonał, rzeczy śmiałej: odarł tragedię Szekspira z historiozofii, polityki i metafizyki, zainscenizował natomiast coś, co było mieszaniną abstrakcyjno-beckettowskiego absurdu z rezonersko-sartrowskim egzystencjalizmem tudzież polsko-teatralną nudą. Po czym, w Starym Teatrze z okazji 60 rocznicy odzyskania niepodległości, Jarocki wymyślił, napisał i wyreżyserował "Sen o Bezgrzesznej", w którym postanowił wprawdzie z jednej strony zapolemizować z wizją historii Polski typu Wł. Kowalski, B. Poręba, etc; ale jednak także niestety z tradycją romantyczną, która pojawiła się w polskim teatrze współczesnym dzięki najwybitniejszemu twórcy w swoim pokoleniu - Konradowi Swinarskiemu, co nie wyszło przedstawieniu na dobre, gdyż ustawiło je w opozycji do tradycji romantycznej, bez której w ogóle o historii Polski nie da się ani myśleć, ani mówić. Na dokładkę doszła do tego wszystkiego horrendalna formuła teatralna ("obrzęd" pomieszany z kroniką, teatr faktu z kabaretem, czort wie co z Bóg wie czym), co w sumie dało kompletne pomieszanie materii i okazało się jedną z największych porażek teatralnych Jarockiego...

Jedną z największych, gdyż jakiś czas później zdarzyła się w życiorysie artystycznym Jerzego Jarockiego porażka jak dotąd największa: "Rewizor" Gogola. Inscenizując "Rewizora" Jarocki dokonał rzeczy u siebie nie spotykanej. Doszedł najwyraźniej do wniosku, że zjadliwość, szyderstwo i dowcip w dramacie Gogola wywietrzały, że "Rewizor" po prostu jest już nieśmieszny, w związku z czym postanowił zrobić wszystko, aby arcydramat autora "Martwych dusz" na scenie ożył. Nawtykał więc Gogolowi kabaretowych grepsów, cyrkowych numerów, bulwarowych pomysłów, "metafor" rodem z "Wesołego autobusu" czy też hanuszkiewiczowskiego "Dekamerona", a wszystko po to, aby "Rewizor" stał się pamfletem nie tyle na rzeczywistość rosyjską potraktowaną wszakże jednak cokolwiek uniwersalnie, ale na rzeczywistość naszą, hic et nunc socjalistyczną. Dodał do tego wszystkiego ramę "historiozoficzną" ukazującą mechanizm "przewrotu pałacowego" a la polonaise, tudzież postawił tezę, że władzę tak zdemoralizowaną jak Horodniczy (Stuhr - he he he!) i jego mafia jest w stanie wyprowadzić z równowagi tylko takie zero (pod każdym względem) jak Chlestakow Jana Korwina-Kochanowskiego. W przedstawieniu tym nie obroniło się nic. Ani aktorzy (co wobec faktu, że w "Rewizorze" bierze udział wybitna większość zespołu Starego Teatru, jest sporym osiągnięciem reżyserskim Jerzego Jarockiego), ani scenografia Kazimierza Wiśniaka (Wiśniak - arcymistrz budowania na scenie iluzji nie potrafi jednak tak jak Grzegorzewski czy Juk-Kowarski burzyć iluzji otwierając mechanizm teatru aż do bebechów), ani nawet "użyteczna i funkcjonalna" muzyka Stanisława Radwana. A swoją drogą, czy wreszcie ktoś potrafi w PRL zrobić "Rewizora" Gogola, czy też raczej jest to niemożliwe?

Tak się jednak złożyło (dzięki Bogu), że Sławomir Mrożek napisał "Pieszo". Drugi obok "Emigrantów" dramat o wyraźnym zacięciu "realistycznym", w którym po pierwsze dał fascynująco czystą syntezę "korzeni" naszej współczesności, po drugie zaś dla swoich fascynacji perypetiami idei dwudziestowiecznych znalazł formułę dramatyczną o wiele bardziej nośną myślowo niż w groteskowo baśniowym "Krawcu" czy też "Vatzlavie". Akcja "Pieszo", owa chrzcino-weselo-stypa, rozgrywa się u schyłku wojny (II światowej) na małej, zagubionej gdzieś na południu Polski stacji kolejowej. Na pociąg, który nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd przyjedzie, czeka grupka ludzi wyrzuconych przez Wielki Mechanizm Historii na margines życia: Ojciec - przeciętny, szary obywatel, który przez całe życie pracował po to, aby jego dzieci miały lepiej; Syn - chłopiec, któremu podczas wojny przyszło wyrosnąć z dzieciństwa i który teraz chłonie bacznie wszystko, co dzieje się dookoła w świecie, który "wypadł z normy", z mocnym postanowieniem, że kiedy wojna się skończy, wszystko przemyśli; intelektualista Superiusz - postać jakby wzorowana na Witkacym, ostatni Mohikanin wiary w bezwzględną wyższość indywidualnego istnienia i indywidualnego myślenia; towarzysząca mu w wędrówce donikąd Pani - przedziwna mieszanina przedwojennej "kobiety wyzwolonej" i powojennej działaczki; Nauczyciel - typ sienkiewiczowsko-socjalistyczno-inteligencki; wojenna hiena Baba ze zgwałconą przez Niemców Córką; NSZ-owcy - porucznik Zieliński i Drab; Grajek spełniający w "Pieszo" rolę Chochoła... Czekając na pociąg, który jest dla nich symbolem końca wojny, powrotem normalnego życia, nadzieją...

Scenografia Jerzego Juka-Kowarskiego do krakowskiej inscenizacji "Pieszo" Jerzego Jarockiego jest swoistym majstersztykiem. Sądzę, że jest to w ogóle najwybitniejsza scenografia teatralna, jaka powstała w tym sezonie w Polsce... Przedstawienie jest grane w sali, która jest byłą salą gimnastyczną, pomieszczeniem, w którym odbywały się jeszcze niedawno jakieś wykłady czy rocznicowe akademie, czy ja wiem czym? Myślę, te przejdzie do historii dzięki temu przedstawieniu. W sali tej zamiast podłogi jest gruba warstwa tłustego, wilgotnego błota. Pośrodku, w kwadracie z, brudnych, nieheblowanych desek stoi czworobok ekskluzywnych krzeseł dla widzów. Szyby w oknach zaklejone są paskami papieru, tak jakby zabezpieczono je przed bombardowaniem. Dookoła "widowni" poniewierają się żelazne beczki, na wprost leżą na prawdziwych podkładach prawdziwe szyny i stoi zwykła, dwudrzwiowa szafa wprowadzająca w to wszystko nastrój jakiegoś nadrealizmu. Jedynym elementem sensu stricto teatralnym jest umieszczona centralnie czarna zastawka, zza której wychodzą aktorzy i która w przedziwny sposób podkreśla teatralność miejsca. Kostiumy sugerują rodzajowość i charaktery postaci. Jednakże te wszystkie szynele, jesionki, płaszcze i futra nasiąknięte błotem, brudne i jednocześnie zawierające w sobie elementy świata, z którego się wzięły, tworzą wizję tak sugestywną jak się to rzadko zdarza w teatrze operującym konkretem, dosłownością, materialnością ludzi i przedmiotów.

W tej scenerii z błota, żelastwa i szmat toczą się rozmowy istotne bohaterów Mrożka, trwa walka o przeżycie, marzenia walczą o lepsze ze wspomnieniami, Nauczyciel z Panią zanurzeni po kostki w błocie tańczą ekskluzywne tango, Ojciec z Babą tarzają się w błocie w opętańczej rozpuście i nagle, gdy wszyscy rzucają się sobie do gardła słychać nadjeżdżający pociąg. Wszyscy chwytają swoje bagaże i zamierają w oczekiwaniu. Niewidoczny pociąg z głuchym łoskotem, nie zatrzymawszy się, nie zwolniwszy nawet, przejeżdża obok nich... Jeszcze jeden w historii pociąg, do którego nie udało się wsiąść Polakom... Superiusz odchodzi z Grajkiem, aby umrzeć. Pozostali układają się w błocie do snu. Powoli gaśnie światło. Gdzieś z daleka dochodzi grana cicho na skrzypcach melodyjka. "Wyklęty powstań ludu..." Córka delikatnie przytula się do Syna. Nad zrozpaczonymi, odtrąconymi ludźmi zapada ciemność.

W ciemności aktorzy wychodzą z sali.

Naraz rozjaśniają się ostro światła. Słychać warkot samolotów. Tuż pod sufitem, na całą szerokość sali przesuwają się małe samolociki z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Rozciągają za sobą czerwone wstążki, które dekorują salę niczym do pierwszomajowej akademii. Ze stogu siana wyłażą Ojciec i Syn. Wojna skończyła się. Za chwilę zjawią się Nauczyciel i Pani. Oboje działają w nowej rzeczywistości: on mierzy cyrklem ziemię, ona wypisuje na czarnej zastawce kredą "3 x TAK". Na rozciągniętej nad torami linie pojawia się Superiusz w gimnazjalnym mundurku i tancerka Bajadera, za którą szczęśliwy nareszcie w którymś tam wymiarze filozof podąża. Przez scenę przechodzą porucznik Zieliński i Drab, obaj po cywilnemu, idą na Zachód. Wszyscy więc jakoś urządzili się. Zostają Ojciec z Synem. Pociąg nie zatrzymał się. Przyleciały samoloty. Jedno i drugie nie dla nich. Muszą więc zwyczajnie, pieszo, wrócić do domu. To "pieszo", jest w dramacie Mrożka przesłaniem. Moralnym. W krakowskim przedstawieniu "Pieszo" grają studenci dyplomowego roku PWST. Grają bardzo dobrze. Równo, przenoszą wszystkie znaczenia i treści dramatu. Jest w nich jakaś pasja i powaga, które sprawiły, że przedstawienie to było jedynym prawdziwym wydarzeniem teatralnym w Krakowie w tym sezonie.

Trochę gorzej przedstawia się sprawa w warszawskim "Pieszo" (wyreżyserowanym przez Jarockiego w kilka miesięcy po spektaklu krakowskim) w Teatrze Dramatycznym. Inscenizacja jest ta sama. Scenografia niby też, ale... W socrealistyczno-klasycystycznej sali Teatru Dramatycznego na środku położono tylko namiastkę błota, która w kontekście bieli ścian i czerwieni krzeseł jest tylko erzatzem wrażenia z "Pieszo" krakowskiego. Giną też w tej przestrzeni samolociki rozsnuwające czerwone wstążki, nie brzmią tak sugestywnie jak w Krakowie tory, beczki i szafa. Efekt inscenizacyjny w porównaniu z krakowskim jest tak nikły, że zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby, gdyby Juk-Kowarski wykombinował na użytek "Pieszo" w Teatrze Dramatycznym inną scenografię. Bardziej integralnie związaną z przestrzenią tej sali.

Tak się jednak (dzięki Bogu) składa, że niedostatki scenograficzno-inscenizacyjne w warszawskim "Pieszo" z powodzeniem (dużym) nadrabiają aktorzy. Tym przyjemniej mi o tym Państwu donieść, że jak Państwo zapewne pamiętacie, nigdy specjalnie aktorów w Teatrze Dramatycznym nie pieściłem. Wręcz przeciwnie... Superiusza gra Gustaw Holoubek i jego rola jest kreacją na miarę dawnych, nieco dziś już legendarnych, dokonań. Superiusz Holoubka jest postacią śmieszną i tragiczną. Śmieszny w swoim nieprzystosowaniu do wolno ogarniającej świat nowej rzeczywistości, w dziecinadach i monologach o poszukiwaniu meta-myślenia, tragiczny w swoim katastrofizmie i świadomości, że w nadchodzącej epoce "la civilisation des punaises" nie będzie miejsca ani dla niego, ani dla jego idei. Jest w tej roli jakaś wielka mądrość aktorstwa Holoubka: umiejętność narzucenia wyobraźni widzów dystansu do tego, co dookoła nieważne, mało istotne, pozbawione wyższego sensu. Ojciec Zbigniewa Zapasiewicza to kolejny majstersztyk tego aktora. Zapasiewicz w roli tej wciela się w ową tak trudną do zagrania nieprzeciętną przeciętność, niezwykłą zwykłość. Cała rola zbudowana jest jakby z jednego kawałka materiału, wykuta z jednego bloku granitu, nie ma w niej ani jednej niekonsekwencji, jednego fałszu czy też zgrzytu. Jest wielka, biologiczna mądrość starzejącego się mężczyzny, który wie, co to jest wartość życia i potrafi przekazać ją innym. Błyskotliwie gra Porucznika Zielińskiego Marek Kondrat, ogromnie podobała mi się Ewa Decówna jako Pani. Rewelacyjnym Synem jest Konrad Latocha debiutujący tą rolą w Warszawie. Podobieństwo tego aktora do Mrożka wzbogaca postać Syna o elementy autobiograficzne i dookreśla w przedstawieniu problemy pokoleniowe. Złego słowa nie mogę też powiedzieć o Drabie Wiesława Gołasa, Nauczycielu Andrzeja Blumenfelda, Babie Jolanty Bohdal i Córce Joanny Pacuły oraz innych aktorach.

Przedstawienie to, podobnie zresztą jak bardzo interesujący "Mizantrop" i zabawny "Skiz" (oba w reżyserii Witolda Zatorskiego), pozwala wierzyć w dobrą passę Teatru Dramatycznego. (Mam nadzieję, że nikogo nie zapeszę.) Zaś "Pieszo" w reżyserii Jarockiego potwierdza doskonałą formę twórcy wciąż żywego jeszcze kanonu interpretacyjnego polskiego dramatu współczesnego i też pozwala wierzyć, że kanon ten zostanie wzbogacony o nowe odkrycia, chociaż zależy to od tego, czy powstaną nowe dramaty i czy przypadkiem Jerzy Jarocki nie będzie miał ochoty na realizowanie własnych scenariuszy albo tych dramatów, których temperament sceniczny reżysera nie znosi...

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji