Artykuły

Heroizm w upodleniu

Dramat Arthura Millera w Teatrze Małym w Warszawie jest wydarzeniem tego sezonu - pisze o "Śmierci komiwojażera" w reż. Kazimierza Kutza Tomasz Mościcki.

Dramat Arthura Millera ma już 54 lata. U progu lat 50. był głosem protestu przeciwko społeczeństwu kierującemu się jedyną zasadą: kupić-sprzedać. Dziś ta opowieść o nieudanym życiu jest także parabolą ludzkiego losu.

Kazimierz Kutz, który wystawił "Śmierć komiwojażera" w warszawskim Teatrze Małym, pokazał, że dramat Arthura Millera nie jest jedynie agitką, a taką funkcję przypisywano mu przez dziesięciolecia od prapremiery. Precyzyjna reżyseria i wielka kreacja Janusza Gajosa sprawiły, że oprócz bezlitosnej diagnozy nowej rzeczywistości naszego kraju otrzymaliśmy przypowieść o przegranym zmaganiu z losem i wielkiej wygranej w walce o ludzką godność.

Tragedia współczesna

Ta sztuka zdumiewa. Półwiecze to niedobry okres dla niegdyś współczesnej dramaturgii. Sztuki liczące sobie kilka dziesiątków lat schodzą do artystycznego czyśćca. Nagle robi się o nich cicho, wszyscy zgodnie uznają, że bezpowrotnie się zestarzały. Ten los spotkał już nieco młodszą dramaturgię absurdu, choćby Diirrenmata, to samo dzieje się dziś ze sztukami Ionesco. "Śmierć komiwojażera" wytrzymała próbę czasu. Brzmi wciąż z ogromną siłą, niezwykła kondensacja akcji, wyraziście zarysowany konflikt i psychologiczne bogactwo postaci każą wciąż myśleć o klasycznej tragedii, w której wszystko zmierza ku ostatecznej katastrofie.

Kazimierz Kutz dokonał w tekście Millera istotnych cięć, które ten efekt jeszcze wzmocniły. Pozostała opowieść o człowieku zmagającym

się na darmo z fatalnym przeznaczeniem. W dawnej tragedii były nim wyroki bogów. Tu los bohatera determinuje nowoczesne społeczeństwo, które nie zna litości i szacunku. Obce mu jest zrozumienie człowieka, któremu czas odebrał dawne siły i nadzieje. Jedynym obowiązującym prawem jest zysk i konkurencja. Zginie ten, kto temu prawu nie umie się podporządkować.

Finał przedstawienia Kutza różni się od wizji Millera. Jej dosłowność, kwiaty na symbolicznym grobie bohatera, wydają się dziś kiczowate. Willy Loman w Teatrze Małym odchodzi w czyste białe światło, zasłonięte przez całe przedstawienie rozległą panoramą Nowego Jorku. Nie ma śmierci na scenie. Jak w klasycznej tragedii, wszystko odbywa się poza naszymi oczami. Tym silniejszy efekt.

Zmarły niedawno Andrzej Hausbrandt mówił o Januszu Gajosie "to prawdziwy ruski aktor". Był w tym podziw. Tylko Rosjanie i Amerykanie (wywodzący się przecież ze szkoły rosyjskiego realizmu) potrafią tworzyć postaci tak kompletne, charakteryzowane każdym ruchem, sposobem chodzenia, drobnym gestem, niemal niedostrzegalną zmianą barwy głosu. Taki właśnie jest na scenie Teatru Małego Janusz Gajos grający w tym przedstawieniu Willy'ego Lomana.

Pojawia się na scenie jako śmiertelnie zmęczony człowiek, chodzi ciężkim krokiem. W chwili, gdy w jego życiu pojawia się nadzieja, ten ludzki wrak nagle odzyskuje dawny wigor i młodzieńczość, prostuje się, chrapliwy do tej chwili głos znów brzmi młodo i dźwięcznie. Majstersztykiem jest scena rozmowy z pracodawcą (świetny Emilian Kamiński), ta pewność siebie człowieka nieświadomego jeszcze czekającej go katastrofy, spoufalanie się z szefem, kapelusz lądujący na jego biurku, przyjazne klepnięcie po ramieniu, gesty, które ostatecznie go pogrążą. I stopniowe narastanie strachu, psychiczny rozpad człowieka, który jeszcze przed chwilą wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę.

Żałosny nieudacznik Willy Loman dzięki Gajosowi ocala swą godność. Jego marzenia, wygórowane aspiracje nie wzbudzają w nas politowania. Ten szary człowiek godzien jest szacunku. Niby szekspirowski Lear - pozbawiony wszystkiego, jest wciąż wielki.

Uznanie należy się także Annie Seniuk w roli Lindy, żony Willy'ego, za precyzyjne rozłożenie akcentów. Ta postać także przechodzi ewolucję - od domowej kury, czasem wręcz zabawnej - aż do osoby, którą odarto ze wszystkich złudzeń. I jeszcze mały, a wyrazisty epizod Ewy Konstancji Bułhak jako hotelowej prostytutki, niesłychanie zabawnej, a czasem wręcz uroczej w swej groteskowej wulgarności.

Tryumf starych mistrzów

Przedstawienie Kazimierza Kutza to spektakl niemodny. Nikt niczego nie uwspółcześniał, pieczołowicie zachowano realia epoki. Mimo tej "anachroniczności" i sztuka, i spektakl mówią więcej o naszych czasach niż wszystkie modne ostatnio dramaty z kręgu "Pokolenia porno". Trzech twórców należących przecież do najstarszego pokolenia: Adam Kilian w Teatrze Polskim, Gustaw Holoubek w Ateneum i Kutz w Teatrze Małym dają lekcję warsztatu, artrystycznej kultury i głębokiej znajomości ludzkich spraw. To cieszy, a młodszych powinno zmusić do głębokiego namysłu nad rzeczywistą wartością swoich dokonań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji