Artykuły

Publika wychodzi z teatru - felieton Macieja Nowaka

Wychodzą!? A niech wychodzą! To dobry znak. Nie przypominam sobie ani jednej tandetnej i nijakiej premiery głównego nurtu, z której widzowie zdecydowaliby się wyjść w trakcie - pisze Maciej Nowak w Krytyce Politycznej.

Wychodzą. Najpierw pojedynczo, nieśmiało. Z ostatniego rzędu ze skrajnych foteli. Właściwie już zajmując te miejsca, wiedzieli, że wyjdą. Potem podnoszą się ci z rzędu 11 i 9. Początkowo z brzegu, ale potem już ze środka. W końcu, zainspirowani przez pierwszych zbiegów, wychodzą już tyralierą, połówki lub całe rzędy. Fotele zamykają się z hałasem, słabo oświetlona podłoga grozi stopniami, a drzwi wejściowe trzaskają nieustająco. Wychodzą widzowie. Demonstrują. Dają wyraz swemu niezadowoleniu. Czują się zobowiązani do okazania swojej dezaprobaty. A gdy mijają w foyer czuwających w niepokoju twórców przedstawienia czy pracowników teatru, omijają ich martwym wzrokiem na zaciętej twarzy. Wychodzę, więc jestem! Dla każdego dyrektora teatru czy festiwalu to moment paniki. I ja taki przeżyłem nieraz.

Przełomem była premiera "Beczki prochu" (na zdjęciu) w Teatrze Wybrzeże w reż. Grażyny Kani, młodej polskiej reżyserki, pracującej w Niemczech, która spektaklem tym debiutowała na krajowych scenach. Sztuka macedońskiego autora Dejana Dukovskiego opowiadała o konsekwencjach ostatnich wojen bałkańskich, pełno było w niej agresji i wulgarnego słownictwa. Gdańska publiczność nie była przyzwyczajona do takich wrażeń i postanowiła dać popalić teatrowi, aktorom i dyrektorowi. Po kilkunastu minutach od rozpoczęcia przedstawienia wychodziły już całe rzędy. Zaalarmowany przez pracowników obsługi przyglądałem się temu szczególnemu widowisku zza kulis. Sparaliżowany. Przerażony. I wtedy podeszła do mnie Grażyna Kania. Oczy jej się śmiały, gwałtowne gesty zdradzały niezwykłe podniecenie: - Wspaniale, super, w Niemczech nie ma już szans na taki skandal! Nie bardzo rozumiałem, co do mnie mówi, ale dalszy przebieg wydarzeń potwierdził jej intuicję. "Beczka prochu" stała się wielkim sukcesem naszego teatru, jeździła po festiwalach, zdobywała nagrody i świetne recenzje. Niektórzy z tych, którzy w oburzeniu opuścili premierę, przychodzili później, by obejrzeć drugą część spektaklu. A jeden z gdańskich intelektualistów nawet zadzwonił do mnie, usprawiedliwiając się, że z premiery musiał wyjść, bo miał pilną sprawę rodzinną.

Wychodzą!? A niech wychodzą! To dobry znak. Nie przypominam sobie ani jednej tandetnej i nijakiej premiery głównego nurtu, z której widzowie zdecydowaliby się wyjść w trakcie. Nie wychodzą z głupawych fars, nie wychodzą z nudnych kolubryn, nie wychodzą z przedstawień, w których ze sceny wieje martwotą. Wychodzą tylko wtedy, gdy czują zagrożenie. A tandeta zagrożenia nie stwarza, codzienne doświadczenie sprawia, że umiemy się z nią ułożyć i zaakceptować. Lęk pojawia się wraz z czymś nowym, nieoswojonym, nieczytelnym. Warszawska publiczność wychodziła masowo z arcydzieła Roberta Wilsona "Przedziwny George", prezentowanego w ramach Międzynarodowych Spotkań Teatralnych w roku 1980. Siedziałem wtedy na drugim balkonie Teatru Dramatycznego i widziałem dokładnie, jak krzesła na parterze pustoszały w ekspresowym tempie. Ta sama sala straszyła pustkami podczas prezentacji w połowie lat 80. "Wujaszka Wani" i "Pirosmani, Pirosmani", dwóch legendarnych spektakli Eimuntasa Nekrosiusa, reżysera, który 10 lat później noszony już był na rękach i kołnierzach modnych znawców teatru. Również Frank Castorf nie miał w Warszawie lekko. Najpierw "Tkacze" Hauptmanna w jego reżyserii, potem "Skrzywdzeni i poniżeni" wg Dostojewskiego przyjęci byli trzaskaniem foteli i drzwi. Znak do opuszczenia sali Teatru Polskiego tym razem dał Andrzej Wajda. Przełomem w recepcji Castorfa w Warszawie był dopiero "Endstation Amerika" wg "Tramwaju zwanego pożądaniem".

Czy tylko cudzoziemcy mają kłopoty z naszą widownią? O nie, sam, jako dziecko, widziałem "Umarłą klasę" Tadeusza Kantora, podczas której w krakowskich Krzysztoforach było więcej aktorów na scenie niż widzów. Z identycznymi problemami borykał się w Opolu Jerzy Grotowski, a w Jeleniej Górze-Krystian Lupa. Ledwie dekadę temu uznawany dziś za klasyka Krzysztof Warlikowski był wytupywany przez widzów Teatru Wielkiego w Warszawie, a ostentacyjne wychodzenie ze spektakli Jana Klaty było w dobrym tonie jeszcze 5 lat temu. Obecnie ten sam reżyser może już liczyć na obowiązkowe standing ovation i miano wrażliwego interpretatora polskości.

O specyfice polskiej publiczności teatralnej pisał przed ponad 40 laty Konrad Swinarski: jest ona "sceptyczna i naiwna zarazem. Sceptyczna, bo patrzy i słucha z dystansem, konfrontuje teatr z własnym życiowym doświadczeniem. Naiwna, bo bierze teatr na serio, przeżywa jako coś obiektywne istniejącego". Taka postawa owocuje skłonnością do świętego oburzenia, które przepełnia nie tylko teatry, ale całą naszą debatę publiczną. Hańba! Skandal! Niedopuszczalne! Żądam zwrotu pieniędzy za bilety! To z całą pewnością znaki, że spektakl jest godny uwagi, a jego twórca u progu wielkiego sukcesu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji