Artykuły

Taternik

Z Januszem Gajosem rozmawia Jacek Cieślak: Jak podsumuje pan swoje aktorskie 40-lecie? - Myślę, że świadczy o mojej konsekwencji. Od kiedy powiedziałem aktorstwu "tak", jestem mu wierny. Zaczynałem jako młody człowiek zafascynowany magią teatru, która pociągała mnie, bo zasadniczo różniła się od życia. Kończyłem szkołę w małym miasteczku, rodzice byli biedni. Uciekałem w nieznany, tajemniczy świat.

Pieniądze nie były wtedy dla Polaków fetyszem, tak jak teraz? - Miałem zegarek, który w tamtych czasach zapewniał dość dobre samopoczucie. Dostałem go od ojca. Kiedy przyjechałem do Łodzi, jako młodzieniec z niezamożnej rodziny mogłem liczyć na stypendium. Wystarczało na jedzenie i opłacenie akademika. Raz na jakiś czas z dwoma kolegami zbieraliśmy sto złotych, co w restauracji starczało na pół litra wódki i ziemniaki z tłuszczem. Tylko na takie szaleństwa było nas stać. Naiwnie wyobrażałem sobie, że gdy skończę szkołę aktorską i będę postępował zgodnie z wszystkimi zasadami, szybko stanę się szanowanym i zamożnym człowiekiem. Życie to skorygowało. Odkąd pamiętam, chciałem mieć mieszkanie. To był największy problem. Zdobyć jakiekolwiek. Mieć namiastkę własnej przestrzeni, należącej tylko do mnie. Dopiero teraz stać mnie na domek z ogródkiem, bo i czas po temu, żeby go mieć, usiąść, pomilczeć i odpocząć.

Tęskni pan do tamtych lat?

Nie. Rzadko wracam do przeszłości. Wydaje mi się, że człowiek z każdą godziną, z każdym dniem zdobywa nowe doświadczenia, które sprawiają, że nawet to, co robił kilka dni wcześniej, wydaje mu się śmieszne. Dojrzewamy, co ma również takie konsekwencje, że częściej łapiemy zadyszkę. Jednak nie przeżywam chwil, w których bym strasznie żałował, że już nie jestem młody.

Jaką cechę ceni pan w sobie najbardziej?

Nie uważam się za człowieka mogącego być wzorem, ale myślę, że jest we mnie szlachetny upór, o który sam siebie nigdy nie podejrzewałem. W szczególnych momentach właśnie on pozwolił mi zachować twarz, być sobą. Nie jestem np. w stanie wykonać pewnych zadań aktorskich, jeśli się z nimi nie utożsamiam i miałbym kłamać widowni. Moja teatralna droga jest coraz mniej kręta, coraz pewniej po niej stąpam, idąc prosto do przodu.

Kiedy znalazł się pan na życiowym zakręcie?

Było kilka takich okresów. Trzy razy zdawałem do szkoły aktorskiej. W końcu wyszło na moje. Kończyłem studia z przeświadczeniem, że mogę podołać największym rolom romantycznym, przeznaczonym dla młodego aktora. Wystąpiłem jednak w "Czterech pancernych" i już wtedy wiedziałem, że osiągnąłem popularność kosztem poważnych przedsięwzięć teatralnych. Potem nastąpił czas, kiedy w aktorskim zawodzie nie znaczyłem nic. Czułem się jak taternik, stałem u stóp wielkiej ściany i musiałem w mozole wbijać hak po haku, by powoli piąć się w górę. Kiedy zagrałem w "Wahadełku" Filipa Bajona, nastąpiło w środowisku małe poruszenie. Facet, który jeździł na czołgu, zagrał taką rolę?! Potem zrobiliśmy z Kazimierzem Kutzem "Opowieści Hollywoodu" i kilka poważnych aktorskich głów pokiwało z uznaniem. Z roli na rolę traktowano mnie coraz poważniej.

Gdzie chciałby pan wbić kolejny hak, gdzie chciałby się pan teraz wspiąć?

Mam nadzieję, że nigdy nie poczuję, że wszedłem na najwyższy szczyt i nie powiem: patrzcie, jak jestem wysoko, podziwiajcie mnie. To świadczyłoby o dewiacji. Nie mam bezsennych nocy, podczas których dałbym wszystko, żeby zagrać np. króla Leara, bo inaczej będę się czuł niedowartościowany. Każda literatura, która daje szanse na poważne traktowanie widowni, przynosi mi satysfakcję.

Kolekcjonowanie ważnych ról może być szkodliwe, prawda?

Jest takie powiedzenie: albo rola tworzy aktora, albo aktor tworzy rolę. Są ludzie, którzy bardzo dbają o to, żeby zagrać jak najwięcej sztandarowych ról z tzw. wielkiego repertuaru. To rzeczywiście nieźle wygląda w zawodowym życiorysie, ale świadczy tylko o tym, z jakim materiałem mieliśmy do czynienia. A materiał jak materiał, można z nim zrobić różne rzeczy. Tragizm naszego zawodu polega na tym, że po wczorajszym przedstawieniu, po rzeczach niepowtarzalnych, nie pozostaje czasami nic, bo one się zdarzyły tylko raz. Ale też największym aktorskim osiągnięciem jest poczucie, kiedy po przedstawieniu wychodzimy z teatru, że doszło do porozumienia z widownią. To jest ważne. Stawianie sobie pomnika na wszelki wypadek nie ma sensu.

Pan jest aktorem, który nie miał chyba mistrza?

Chyba tak. Pamiętam nawet taki okres, kiedy narzekałem, że nie spotkałem opiekuna, który powiedziałby: zobacz to, tu nie wchodź, uważaj na tamto. Dlatego wpadałem w różne zasadzki, ale teraz myślę, że to też niezła szkoła, choć trudniejsza. Starałem się brać od różnych aktorów to, co najlepsze. Często stałem za kulisami, podpatrywałem. Nie wszystko mi się podobało, ale to, co uznałem za wartość, zapamiętywałem i wykorzystywałem, kiedy nadszedł czas. Podoba mi się zasada zapisana u Diderota: nie usprawiedliwiaj się tak bardzo, jeśli chcesz, żeby ci uwierzyli. Lubię Anthony'ego Hopkinsa. Zawsze sprawia wrażenie, że wie więcej, niż mówi. Zdaje sobie sprawę, że świat jest tajemnicą i nie da się wszystkiego powiedzieć do końca. On sam ma tajemnicę i pokazuje to w szlachetny sposób. Osobiście uważam, że najwspanialsze jest takie używanie formy, żeby ludzie jej nie zauważyli.

W Polsce kończy się chyba okres mistrzów, środowisko jest skonfliktowane i rozproszone.

To prawda, hierarchie się rozpadają, autorytety się chwieją. Taki mamy czas. Są jednak ludzie, którzy nie ulegając modom, po prostu robią swoje. Może nie bardzo krzykliwie i efektownie, ale efektywnie.

Pan?

Nie mnie o tym mówić.

Zagra pan na 40-lecie pracy artystycznej we "Władzy" Nicka Deara, sztuce o Ludwiku XIV i jego ministrze finansów Fouquetcie.

Ucieczka autora w okres, który nie kojarzy się nam z codziennością, to sposób na opowiedzenie historii o tym, że ludzie nigdy nie byli kryształowi. Fouquet w rozmowie z Ludwikiem XIV mówi słowa, które nadają się do współczesnego felietonu: przecież nic się nie zmieni. Ludzie zawsze będą przekupni i skorumpowani. W historii nigdy nie było prawdziwego postępu. Mamy armaty, drukarnie, ale nasze dusze są tak samo czarne jak średniowieczne ścieki.

Ten spektakl ma nas pogrążyć w poczuciu beznadziei?

Zazwyczaj opowiada się o zdobywaniu władzy, ten spektakl mówi o jej utracie z powodu próżności, pychy, zadufania. Może być przestrogą.

Z ról, które zagrał pan w minionej dekadzie, wyłania się czarny obraz III Rzeczypospolitej. Esbecy z "Psów" i "Ekstradycji" dali początek mafii. Ksiądz z "Nart Ojca Świętego" nie radzi sobie z własnymi słabościami. W"Śmierci komiwojażera" pana bohater przegrywa z drapieżnym kapitalizmem. Honorowy glina z "Pitbulla" nie ma już sił walczyć z korupcją.

To nie wszystkie moje role... Nie wiem, czy taka jest pełna prawda o naszej rzeczywistości, czy jesteśmy pogrążeni w bagnie aż po szyję. Takie powstają sztuki, scenariusze. My, aktorzy, w nich gramy. Ja odczuwam głód poważnej rozmowy o Polsce, o tym, co się z nami stało, jaki mamy w tym udział, bez stereotypów i jednoznacznie czarnego obrazu. Takiej rozmowy z widownią bardzo mi brakuje.

W"Czterech pancernych" zagrał pan młodego człowieka, który uciekł z Syberii i wrócił do kraju z Ludowym Wojskiem Polskim. Co pan sądzi o obchodach 60. rocznicy zakończenia wojny. Jechać do Moskwy?

Kiedy grałem Janka Kosa, nie było filmów mówiących całą prawdą o naszej historii, to było niemożliwe. Miałem w okresie największej popularności serialu spotkanie z żołnierzami generała Andersa. Mówili: w porządku, wiadomo, że ludzie ginęli i na wschodnim froncie, chcieli wrócić do Polski. Ale dlaczego się nie robi filmów o nich? Teraz, jeżeli już ktoś ma jechać do Moskwy, powinien powiedzieć całą prawdę. Problem polega na tym, że może nie znaleźć odpowiedniej do tej roli sceny.

Co dalej z "Nartami Ojca Świętego"?

Spektakl został zawieszony do końca sezonu. Pomijając żartobliwe momenty, które teraz nie licują z powagą sytuacji, padają w tym tekście ważne słowa, że Ojciec Święty nie umrze nigdy i zawsze pozostanie między nami. Ten tekst jest wyrazem troski o to, jak damy sobie radę bez Niego. Kiedy jeszcze za życia papieża padały ze sceny słowa "..a co będzie, jak umrze", zawsze zapadała martwa cisza. Publiczność wstrzymywała oddech.

* * *

Janusz Gajos rolą Fouqueta, finansisty Ludwika XIV, będzie świętował w Teatrze Narodowym 40-lecie działalności artystycznej. Ograniczano jego dorobek do ról Janka Kosa i Tureckiego, ale zawsze potrafił obronić swą artystyczną indywidualność - m.in. kreacjami w "Wahadełku" Bajona i w spektaklach Teatru TVP - "Opowieściach Hollywood" i "Samobójcy" Kutza. Grał w "Białym" Kieślowskiego, "Żółtym szaliku" Morgensterna, "Psach" Pasikowskiego, "Ucieczce z kina "Wolność"" Marczewskiego, "Człowieku z żelaza" Wajdy. Na ekrany kin wszedł właśnie "Pitbull" z jego udziałem.

Na zdjęciu: plakat do "Mszy za miasto Arras" wg Andrzeja Szczypiorskiego - monodramu Janusza Gajosa w reż. Krzysztofa Zaleskiego, Teatr Powszechny, Warszawa 1994 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji