Artykuły

"Pożegnanie jesieni", czyli dyskretny urok dekadencji

"Pożegnanie jesieni" w reż. Piotra Siekluckiego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Mariusz Urbanek w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Pożegnanie jesieni" Wrocławskiego Teatru Współczesnego to spektakl świetny, z kilkoma znakomitymi rolami, popisową grą całego zespołu i znakomitą choreografią - ale spektakl próbujący wyważać drzwi, które dawno zostały wyjęte z futryny.

Wieszczony przez Witkacego w "Pożegnaniu jesieni" moralny kres zmierzającego ku upadkowi świata po ponad 80 latach od wydania powieści ma już dyskretny urok pokrytego patyną retro. Nic, co mogło bulwersować w latach 20. minionego wieku ("Z góry odpieram zarzut, że powieść ta jest pornograficzna. Od czasu, jak Berent wydrukował słowo skurwysyn , a Boy zdanie, w którym było wyrażenie rżną się jak dzikie osły , uważam, że można się czasem nie krępować" - pisał Witkacy w przywołanym w programie tekście) dziś już nie wywołuje ekscytacji. Ani wyuzdany seks, ani homoseksualizm, ani prowadzące do zbydlęcenia pozbawione celu życie, narkotyki, ani bunt przeciwko religii nie budzą już dziś większych emocji. W 2011 roku świat ma już wszystkie te doświadczenia za sobą i głębokie przekonanie, że nie są one w stanie wstrząsnąć jego posadami.

Nie zmienia to jednak faktu, że najnowsza premiera Teatru Współczesnego to spektakl udany, a nawet bardzo udany, ale to tylko witkacowska w duchu błazenada na potrzeby mieszczan. Kpina z oczekiwań widzów, którzy przyszli być może do teatru, by objawiono przed ich oczami nieuświadamianą do końca prawdę o końcu dekadenckiego świata, tymczasem otrzymali pierwszorzędną śpiewogrę, która ani zbulwersować, ani oburzyć nikogo nie może.

Spektakl jest popisem całego zespołu, nie tylko w bardzo wymagających scenach zbiorowych (brawurowa choreografia Mikołaja Mikołajczyka), ale i aktorskich etiudach, bo właściwie każdy z występujących ma w przedstawieniu Piotra Siekluckiego swoje pięć minut i potrafi je wykorzystać, tworząc postaci wyraziste i przekonujące. Jednak przedstawienie jest absolutnym tryumfem Marty Malikowskiej-Szymkiewicz w roli Heli Bertz. Jest równie przekonująca jako prowokująca mężczyzn wyzwolona i nienasycona samica, cyniczna narzeczona Azalina Cefardiego Jakuba Prepudrecha (Krzysztof Zych), kochanka Atanazego Bazakbala (Michał Szwed), córka, owijająca wokół palca zakochanego w niej ojca (Jerzy Senator), jak i jako skruszona kandydatka do przyjęcia na łono Kościoła katolickiego, przy okazji doprowadzająca do popełnienia grzechu pożądania księdza Wyprztyka (świetny Dariusz Maj). Przyćmiła zarówno partnerujących jej mężczyzn, jak i jasnowłosą panienkę z dworu Zosię Osłabędzką (delikatna i niewinna Aleksandra Dytko), popełniającą samobójstwo po zdradzie przez świeżo poślubionego Atanazego.

Podziw budzi sprawność aktorów w licznych scenach tanecznych (dziejące się podczas podwójnego ślubnego przyjęcia "Pożegnanie jesieni" to właściwie kolejne polskie "Wesele"), zarówno do "I Want to Break Free" grupy Queen, jak i do hitu discopolowych dyskotek "Niech żyje wolność" kapeli Boys, choć zdecydowanie największe wrażenie wywiera scena miotających się po scenie w erotycznych konwulsjach Heli i Atanazego. Wybuchy śmiechu na widowni budził pojedynek poety Sajetana Tempego (Piotr Łukaszczyk) ze stojącym na straży wartości moralnych księdzem Wyprztykiem, jakby wprost z "Ferdydurke" Gombrowicza. Pojedynek z ołtarzem, Matką Boską i egzemplarzem "Gazety Wyborczej" w rolach głównych. Tempe depcze katolickie symbole, znieważa hostię, maluje na ołtarzu szubienicę, a ksiądz w coraz gwałtowniejszy sposób, plując i drąc, rozprawia się z "Gazetą", która jest - jak należy się domyślać - jawnym dowodem pojawienia się na ziemi szatana. Wychodzi bardzo zabawnie i efektownie. Takich scen, dobrze zagranych i sprawnie wyreżyserowanych, jest w spektaklu mnóstwo (bryluje Krzysztof Boczkowski w roli kokainisty i pederasty Andrzeja Łohoyskiego), tyle że na koniec trudno domyślić się, gdzie miały widza doprowadzić.

Sposób, w jaki kończy się świat, od lat 20. minionego wieku jest sposobem, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Upadek wszelkich systemów wartości, kresy idei, filozofia użycia. Właściwie nic się od blisko 90 lat nie zmieniło. Takiego końca świata nie sposób już traktować poważnie. Można tylko zamienić go w przedstawienie, które wszystkich rozbawi. Twórcy wrocławskiego spektaklu (autorem adaptacji obok reżysera jest Tomasz Kireńczuk) postanowili jednak na koniec widzów postraszyć. Bo co prawda katastrofa wieszczona przez Witkacego nie ma szans na spełnienie się, ale nasz świat ma wystarczająco dużo powodów, by zginąć na własny rachunek. W ostatniej scenie aktorzy nakładają na kostiumy białe T-shirty z napisami: "Jebać pedała", "Żydzi do pieca", "Feministki na stos", "Starzy do piachu", a nawet "Cracovia pany". Ale ta pointa grzeszy, niestety, brakiem finezji. Bo wizja upadku ludzkości w wydaniu Witkacego została naszkicowana grubą krechą i w kontrastowych kolorach, ale nie było w niej publicystycznej plakatowości. Chybionej tym bardziej, że Witkacy zadrwił swoją powieścią z tych, do których była adresowana, a prowokacja Siekluckiego i Kireńczuka ma co najwyżej siłę kapiszona, bo ci, których mogłaby naprawdę i w zgodzie z intencją reżysera wk ić, i tak do teatru nie przyjdą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji