Artykuły

Violetta umiera dwa razy

Czy bohaterka opery Verdiego była luksusową kurtyzaną, czy też zwykłą prostytutką z domu zwanego publicznym, a wbrew pozorom były to dwie różne profesje? To nie jest, jak się okazuje, pytanie wyłącznie dla znawców życia Paryża w ubiegłym stuleciu. Na poznańskiej premierze "Traviaty" ono szczególnie intrygowało widzów.

Spektakl Marka Weiss-Grzesińskiego jest w gruncie rzeczy powtórzeniem jego inscenizacji z Warszawy sprzed 10 lat. Dzieje miłości Violetty i Alfreda zostały więc ponownie przywołane wspomnieniami po śmierci tytułowej bohaterki. Finał jest też początkiem, a Violetta umiera dwa razy, po raz pierwszy już podczas orkiestrowego wstępu do I aktu. Dalej wszystko zostało pozornie przedstawione tak, jak sobie życzył kompozytor. Przedstawienie poznańskie zgodnie z tradycją ma tzw. bogatą wystawę, co lubi publiczność chętnie oglądająca "Traviatę". Na scenie jest więc kolorowo (bardzo piękne suknie pań w III akcie), tłumnie i gwarno.

Reżyser wszakże jakby obawiając się, że zostanie posądzony o łatwe poddanie się tradycyjnej konwencji inscenizacyjnej, dodaje dziełu kilka własnych pomysłów. A Verdi, jak wiadomo, przywiązywał ogromną wagę do każdego detalu opowieści, do której pisał muzykę. Tymczasem Grzesiński i Verdi różnią się właśnie w szczegółach. Alfred poznaje Violettę w burdelu, ona sama umiera zrujnowana nie we własnym domu, lecz w szpitalu dla biednych. Wbrew pozorom nie są to jedynie dodatki wyostrzające realizm sytuacyjny "Traviaty" i warto się o nie spierać. Ta opera jest dziełem tak precyzyjnie skonstruowanym, że nawet drobne zmiany interpretacyjne wypaczają jej sens. Violetta z pewnością urzekła Alfreda nie tylko czystością uczuć, a cnotę zgubiła znacznie wcześniej, niż zabrzmiały pierwsze dźwięki uwertury. Jeśli jednak stoczyłaby się tak nisko, jak sądzi reżyser, jej związek z Germontem nie byłby możliwy.

Na szczęście mimo takich potknięć inscenizacyjnych poznański spektakl ma dobrą dramaturgię i napięcie. Jest to zasługa nie tylko reżysera, ale i odtwórców głównych ról. Iwona Hossa jest Violettą drapieżną, ostrą, walczy zawzięcie o prawo do miłości, a w swym postępowaniu kieruje się uczuciami i porywami serca. Kryje się za tym odrobina szaleństwa, jakby w ten sposób chciała oddalić od siebie świadomość choroby i nadchodzącej śmierci. Dobrze skontrastowany z nią jest Alfred Adama Zdunikowskiego: elegancki, o nienagannych manierach, z pozoru chłodny, ale tak naprawdę niezwykle silnie przeżywający swą pierwszą, być może, miłość.

Oboje soliści są autentycznie młodzi, co dodatkowo uwiarygodnia dzieje Violetty i Alfreda. Trzeba nawet zadać pytanie, czy nie za młodzi na występ w "Traviacie", zwłaszcza w przypadku Iwony Hossy. Premierowy debiut tej studentki poznańskiej AM został przyjęty owacyjnie. Iwona Hossa rzeczywiście urzeka głosem świeżym i ładnym, trudno jednak nie dostrzec, że w jej śpiewie jest przede wszystkim żywiołowość nie poparta odpowiednią techniką, a rozedrgane górne dźwięki brane są siłą woli. Przy zbyt wczesnej eksploatacji tej niewątpliwie utalentowanej śpiewaczki za kilka lat jej kariera może zatrzymać się właśnie wtedy, gdy powinna nabrać przyspieszenia.

Atutem Adama Zdunikowskiego jest ogromna muzykalność, ładne piana, brakuje mu natomiast dramatycznej siły wyrazu. Mocnym punktem premierowego przedstawienia był natomiast występ Bogusława Szynalskiego w roli Germonta-ojca, dobrze śpiewał chór, a przede wszystkim perfekcyjnie grała orkiestra pod batutą Ewy Michnik, która całemu spektaklowi nadała dobre tempo. Swą pierwszą premierą w nowym sezonie poznański Teatr Wielki zdaje się dowodzić, że wszedł w okres artystycznej stabilizacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji