Artykuły

Gotowy do roli Julii

Jestem od Grzegorzewskiego i to tak silny stygmat, że trudno byłoby mi przyjąć jakąkolwiek inną estetykę i inne spojrzenie na teatr, na gust i smak.. "Nowy" teatr - i tu podkreślmy, że jest on nowy w cudzysłowie - jest dla mnie zbyt dosłowny. Środki, którymi się posługuje, są dla mnie poza granicami teatru - mówi Zbigniew Zamachowski w Przekroju.

Robert Mazurek: Zostało panu jakieś pięć lat grania. - To mnie pan zaskoczył, że sernik utkwił rni w gardle. A to dlaczego?! - Jerzy Fedorowicz przekonywał mnie niedawno, że gdy aktor kończy 55 lat, kończą się propozycje. - Nie przewiduję zmiany profesji i liczę na to, że profesja mi się odwzajemni. Mam 50 lat i jakoś się utrzymuję - i w tym zawodzie, i z tego zawodu. A nawet czerpię z tego przyjemność - raz większą, raz mniejszą. - A teraz? - Teraz z pokorą przyjmuję moment, kiedy dostaję bardzo mało propozycji filmowych. - Pan?! - Tak. Mam pewien przestój, ale ponieważ to nie pierwszy filmowy przestój w moim życiu, spoglądam na niego ze spokojem.

To znaczy?

- Nie mam tyle siły co Krystyna Janda, która kiedy nikt jej nie obsadzał w kinie, wyreżyserowała i wyprodukowała "Pestkę", a kiedy jej było źle w teatrze, to założyła własny, w którym fantastycznie funkcjonuje. Nie zamartwiam się i robię swoje.

A może ten złoty dla pana czas już nie wróci?

- Mam świadomość, że wszystko przemija. Być może swój najlepszy moment zawodowy też mam już za sobą? A może nie, może jeszcze coś nieoczekiwanego się zdarzy? Jeśli tak, to fajnie, ale nie będę gryzł palców w oczekiwaniu.

Panu łatwiej, bo pan się zdywersyfikował.

- {śmiech) Zawsze dbałem o tę dywersyfikację. Jestem tuż po premierze "Lorenzaccia" u Lassalle'a w Teatrze Narodowym. Właśnie wydaję z Grupą MoCarta płytę z przedstawienia "Zamach na MoCarta, czyli jeżeli śpiewać, to nie indywidualnie".

Ale kilku starszych kolegów rzeczywiście nie ma co grać: Linda nie gra, Kondrat zrezygnował z zawodu... W Polsce jest krucho z propozycjami dla aktorów w średnim wieku.

- Cóż ja mogę panu powiedzieć poza tym, że naprawdę nad tym ubolewam? To jest doprawdy zdumiewające. Nie rozumiem tego, tym bardziej że za granicą to wygląda zupełnie inaczej. Tam po pięćdziesiątce talent może eksplodować, jak u Billa Murraya w "Między słowami" czy "Broken Flowers". W Polsce wysłano by go na emeryturę.

To jest masakra. Nie ma filmów, nie ma takich ról. Dlaczego?

- Bo nikt nie odważył się napisać takiego scenariusza, zrealizować takiego filmu. Nikt nie uwierzył, że "Broken Flowers" przeniesione w polskie realia mogłoby odnieść sukces finansowy. A mogłoby. Tymczasem u nas, gdy ktoś chce zrobić film komercyjny, to wpada w czeluść z komediami romantycznymi.

Które nie są ani komediami, ani romantycznymi...

- I nikt o nich za 10 lat nie będzie pamiętał

Jeżeli nie ma propozycji dla takich aktorów jak Linda czy Kondrat, to ja nic nie rozumiem.

- Niech pan pyta o to reżyserów, ludzi od castingów, producentów. Niech pan pyta, czynie popadają w sztampę. Jest książka o Zbigniewie Cybulskim składająca się z rozmów z ludźmi, którzy z nim pracowali. I wszędzie, a jest tych rozmów ze 20, pojawia się żal, że Cybulski nie zagrał ról na miarę swego talentu, że nie zagrał ich tyle, ile mógł. I w większości mówili to reżyserzy, od których zależało, czy on będzie grał, czy nie.

Lubi pan polskie filmy?

- Podobały mi się wszystkie nominowane do Orłów: i "Essential Killing", i "Różyczka", i "Wszystko, co kocham".

Mało pan wymagający.

- Po prostu otwarty, ale rzeczywiście nie należę do ludzi, którzy kiedy nie podoba im się film, to wychodzą z kina, trzaskając drzwiami.

Nigdy pan nie wyszedł?

- Ze dwa razy w życiu. A pan?

Nie zdzierżyłem "Operacji koza".

- To niech pan sobie wyobrazi, że miałem tam grać jedną z głównych ról.

O matko...

- A propozycja finansowa była bardzo kusząca.

I tylko to?

Na DVD widziałem 22 minuty "Testosteronu", ale odpadłem, bo nawet się nie uśmiechnąłem.

Filmu nie widziałem, ale w teatrze to był niezaprzeczalny hit. Pan powinien być filmowo spełniony, prawda?

- Był taki czas, że bałem się otworzyć lodówkę, bo też tam będę, ale - jak mówiłem - teraz tych propozycji tyle nie mam.

W Polsce nikną gdzieś nawet gwiazdy, aktorzy bardzo popularni.

- U nas dodatkowo funkcjonuje syndrom aktora nagrodzonego, który często momentalnie traci propozycje. Ja taki pierwszy przestój zanotowałem w drugiej połowie lat 90., kiedy grałem u Kieślowskiego i byłem w natarciu. Odbierając Złotą Kaczkę, powiedziałem nawet reżyserom, że "aktor nagrodzony nie traci nic ze swych właściwości".

Jednak zaangażowanie pana jako Wołodyjowskiego było przejawem odwagi.

- Naprawdę? Dlaczego?

Bo pan Michał to przecież nasz bohater narodowy, a pan miał wówczas taką vis comica...

- Tę propozycję dostałem wiele lat wcześniej, zanim doczekała się realizacji. I rzeczywiście grałem wtedy role komediowe, ale nie bałem się przyjąć tej propozycji, bo nie zapominajmy, że "Ogniem i mieczem" to pierwsza część "Trylogii" i Wołodyjowski jest w niej najmłodszy.

Dziś myślę nawet, że powinienem wziąć tę postać w jeszcze większy nawias, zupełnie inaczej niż genialny Tadeusz Łomnicki. Wcielenie się w tę postać po nim to jednak było ryzyko.

Ta rola wymagała ode mnie nie tylko narażenia się na porównania z Łomnickim, ale także przełamania się choćby w czymś takim jak jazda konna. Musiałem się jej nauczyć specjalnie na potrzeby "Ogniem i mieczem", ale przydała się potem choćby w "Wiedźminie".

W Polsce nie ma zbyt wielu filmów kostiumowych, ale pan często się w nich znajdował. To jest ta dywersyfikacja: komedia, kostium, dramatyczna rola u Lasalle'a i przedstawienie kabaretowe w Syrenie.

- Staram się mieć wpływ na to, co robię, i w miarę to kontrolować, a to, o czym pan mówi, jest świadomym wyborem wynikającym z dbałości o to, by się nie zaszufladkować. I nie chodzi wyłącznie o to, jak będę postrzegany przez widzów czy krytyków, ale też o moje samopoczucie. Nie czułbym się dobrze tylko w jednym typie ról. Gdybym całe życie grał miłych, fajnych facetów o zabarwieniu komediowym, to znudziłbym się nie tylko widzom, ale i sobie samemu. Dlatego szukam propozycji, które są choćby odrobinę inne niż te, do których się przyzwyczaiłem. O ten płodozmian łatwiej w teatrze.

Nawet jeśli się gra w setnym przedstawieniu?

- Gdyby pan przyszedł na "Zamach na MoCarta" kilka razy, dostrzegłby pan, że staramy się grać to zawsze trochę inaczej, bo my improwizujemy, polujemy na żarty, rozmawiamy z publicznością.

Jan Peszek przekonywał mnie, że nie popada w rutynę w "Scenariuszu dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". Przecież on to gra od 35 lat!

- I zagrał to ponad tysiąc razy, ale myślę, że nie byłby w stanie tego robić, gdyby to była rutyna. Gram w Syrenie w "Klubie hipochondryków" i niedawno było 250. przedstawienie, lecz nie mam poczucia, żeby ktokolwiek z nas się nudził. Próbujemy uwzględnić nasze samopoczucie, robimy sobie żarty, staramy się właśnie nie popaść w rutynę.

Jak to możliwe?

- Zawsze mamy świadomość, że za każdym razem to jest rodzaj premiery, bo dla widzów to zazwyczaj pierwsze przedstawienie. Odcinanie kuponów od tego, co było wczoraj, ma bardzo krótkie nogi.

Nie gra pan w tasiemcach. Brakuje propozycji?

- Dostaję takie oferty, nawet ostatnio jedną odrzuciłem.

Dlaczego?

- Dopóki nie muszę, nie gram w sitcomach czy takich serialach. Ale gdyby się okazało, że nie mogę inaczej utrzymać rodziny, to oczywiście zdecydowałbym się, bo to jest mój zawód. Ja w ten sposób zarabiam na życie. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo męcząca, trudna praca wymagająca skupienia i wysiłku. Choćby z tego powodu nie chciałem na takie propozycje przystać.

Ale to nie było decydujące.

- Nie, bo wiem też, jak trudno potem zagrać coś innego niż to, do czego przyzwyczailiśmy widza i reżysera. Wszyscy przecież znamy zmagania Stanisława Mikulskiego z rolą Klossa.

Ale Gajosowi udało się uciec dwa razy.

- Jednak tylko on wie, ile go to kosztowało.

Gra pan i dramatycznie, i komediowo, ale u Jarzyny czy Warlikowskiego pan nie występuje.

- Nie potrafiłbym się w takim teatrze odnaleźć.

Dlaczego nie chciał pan spróbować?

- To nie przemawia do mnie jako widza. Czuję się jak podglądacz, jestem tym zażenowany. A poza tym jestem od Grzegorzewskiego i to tak silny stygmat, że trudno byłoby mi przyjąć jakąkolwiek inną estetykę i inne spojrzenie na teatr, na gust i smak.

Grzegorzewskiego nie ma od sześciu lat.

- Więc nauczyłem się Lassalle'a, nauczyłem się grać "po amerykańsku" u Kutza w "Śmierci komiwojażera".

Więc może pan robić inne rzeczy?

- Ale ten "nowy" teatr - i tu podkreślmy, że jest on nowy w cudzysłowie - jest dla mnie zbyt dosłowny. Środki, którymi się posługuje, są dla mnie poza granicami teatru.

Może to właśnie teatr transgresji, przekraczania norm...

- Ech, ale ile można przekraczać normy? Tu już wszyscy latali na golasa po scenie.

Pan nie.

- Na szczęście nie, i to jest mój świadomy wybór.

Kilka lat temu wydawało się, że ten nowy teatr zatriumfuje i wy będziecie takimi śmiesznymi facecikami w kostiumikach.

- Że zostanie wyparta estetyka teatralna?

W każdym razie że zostanie zrewolucjonizowana i w teatrach ostaną się tylko "Szczątki ludzkie".

- Mam wrażenie, że obie strony trochę się opamiętały, a ten tak zwany nowy teatr, mimo że szerzył tolerancję, sam był skrajnie nietolerancyjny, negował i deprecjonował każdą inną estetykę niż własna. Na szczęście teraz to się ułożyło i możemy sobie pójść i do takiego, i do zupełnie innego teatru.

Albo na koncert. Śpiewa pan cały czas.

- Ja się wziąłem z muzyki! Jeszcze w szkole średniej zacząłem swoje wojaże festiwalowe i estradowe, które mnie doprowadziły w 1980 roku do Opola, gdzie zdobyłem drugie miejsce w Debiutach i jednocześnie rzuciłem się w oczy reżyserowi Krzysztofowi Rogulskiemu, który zaproponował mi rolę w "Wielkiej majówce". Świetnym filmie, skądinąd bardzo muzycznym, bo z Maanamem.

Wtedy bardzo na topie. Film powstał w tej krótkiej chwili oddechu po Sierpniu '80 roku, a przed stanem wojennym. Wymarzony debiut.

- Rzeczywiście bardzo ten film lubię, ale muzyka towarzyszyła mi też później. Ona była, jest i będzie. Cały czas pisałem sobie piosenki, robiłem do nich muzykę. Teraz teatr w Białymstoku sięgnął do mojej muzyki do "Balu manekinów" Brunona Jasieńskiego.

Posłał pan dzieci do szkoły muzycznej?

- Same się posłały, mają słuch, grają na instrumentach, ale pasem nie będę ich do tego zapędzał. Na pewno dzięki niej będą bogatsi. I nie chodzi o to, że będą dostawać tantiemy z ZAiKS.

A propos pieniędzy. Wywołał pan burzę i święte oburzenie, mówiąc, że nie wstydzi się grać w reklamach.

- Jak się potem okazało, była to burza w szklance wody. A moja mała satysfakcja polegała na tym, że nie minęło wiele czasu, a prawie wszyscy moi żarliwi oponenci zobaczyli w reklamach swoich niezłomnych.

A pan dlaczego w nich wystąpił?

- Podchodziłem do tego czysto merkantylnie. I zrobiłbym to samo, nawet gdybym - tak jak wtedy - nie budował domu.

Nie miał pan oporów?

- Nie, bo tylko ja jestem odpowiedzialny za siebie i tylko ode mnie zależy, czy ja swój brand, swoją markę chcę komuś sprzedać i za jakie pieniądze. I to robią w pewien sposób wszyscy.

No, Holoubek w reklamach nie grał.

- Bo i epoka, w której pan Gustaw grał, była od takich pokus wolna.

Są jakieś granice handlowania swoim brandem?

- Każdy sam je sobie wyznacza. Mogę tylko zapewnić, że odrzuciłem mnóstwo bardzo intratnych propozycji reklamowych.

Chciał pan burzyć mit, te aktor wypełnia szczególne posłannictwo?

- Ja po prostu nie należę do żadnego zakonu teatralnego. Nie jestem zakonnikiem i nie mam poczucia szalonej misji, choć mam poczucie odpowiedzialności za swój zawód i wiem, że jest to profesja szczególna.

A na czym polega jej szczególność?

- Choćby na tym, że nie każdy może ją wykonywać. O ile jeszcze w filmie może zagrać prawie każdy, lepiej lub gorzej, o tyle teatr natychmiast to weryfikuje. On wymaga od aktora szczególnych rzemieślniczych umiejętności, które trzeba nabyć. Nie mam nic przeciwko, by grali ludzie bez wykształcenia aktorskiego, ale zapraszam ich, by stanęli na deskach i coś zagrali.

Jest pan bardzo popularnym aktorem, ale udaje się panu trzymać media na dystans.

- Moje życie jest tylko moim życiem i jakkolwiek ono będzie interesowało innych, ja nie dam się w to wciągnąć.

Mimo to parę razy pańskie życie osobiste stało się obiektem sensacyjnych doniesień. Jak pan to znosi?

- A jak pan by to zniósł?

Szlag by mnie trafił.

- To nie jest kokieteria, ale nigdy w życiu nie wchodziłem na plotkarskie portale, a tabloidy widuję wyłącznie na wystawie w kiosku. Mnie bez tego żyje się dużo lepiej.

Im to nie przeszkadza, niestety.

- Nie mam zamiaru komentować mojego życia, walczyć z plotkami, bo i po co? Rzadko, ale zdarza mi się bywać na jakichś uroczystościach, więc pozwalam się sfotografować i tyle. Zresztą i tak za mną latają, żeby tylko przyłapać mnie, jak w sklepie nocnym kupuję piwo.

No, to poważny wybryk.

- Na niczym innym nie mogą mnie przyłapać, więc mają sensację z tego nieprawdopodobnego wykroczenia.

Wspominał pan, że żałowano, iż Cybulski czegoś nie zagrał. Pan żałuje, że coś pana ominęło?

- Nie myślę o tym w czasie przeszłym.

No dobrze, ale Romea pan nie zagra.

- (śmiech) Ale Julię? Teraz wszystko jest możliwe. Nigdy nie miałem takich marzeń, których realizacja powoduje euforię, ale też nigdy na żadne role nie chorowałem. Nie musiałem zagrać Hamleta czy Ryszarda III, ale może jak mi się jeszcze bardziej zepsuje charakter, to przynajmniej w tego drugiego uda mi się wcielić.

A psuje się panu charakter?

- Wszystkim się psuje.

Znam pana, który po sześćdziesiątce postanowił być miły i mu się, niestety, udało.

- Ja akurat jestem miły dla ludzi i nie muszę czynić takich postanowień.

***

Zbigniew Zamachowski

Honorowy obywatel Brzezin, gdzie urodził się w 1961 roku. Jeden z najpopularniejszch dziś polskich aktorów przez lata był ulubieńcem Jerzego Grzegorzewskiego, który wielokrotnie obsadzał go w swych spektaklach w Teatrze Studio i w Teatrze Narodowym, między innymi w "Usta milczą, dusza śpiewa", "Wujaszku Wani", "Ślubie", "Halce Spinozie". Najciekawsze filmowe kreacje Zamachowski stworzył u Krzysztofa Kieślowskiego w "Dekalogu X" (1989) i "Trzech kolorach. Białym" (1993) oraz w filmach "Cześć, Tereska" (2000) Roberta Glińskiego i "Zmruż oczy" (2003) Andrzeja Jakimowskiego, za które otrzymał Orła - polską nagrodę filmową. Od początku kariery związany jest z estradą. Do sklepów trafiła właśnie płyta DVD "Zamach na MoCarta" będąca zapisem ścieżki dźwiękowej i wizyjnej przedstawienia, które w Teatrze Syrena zrealizował wraz z Wojciechem Malajkatem i Grupą MoCarta. Teraz można go oglądać na deskach Teatru Narodowego w "Lorenzacciu" w reżyserii Jacques'a Lassalle'a.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji