Artykuły

Powolne ciemnienie krzesła

Miał dobrą, miękką twarz cichego władcy przybrzeżnych szuwarów, twarz wiecznie mokrego, mądrego skrzata, który w doskonale księżycowe noce, przez okulary w kształcie binokli Lucjana Rydla, patrzy na srebrny ścieg, bezszelestnie sunący przez środek spokojnej tafli wód nieobjętych - o Jerzym Grzegorzewskim pisze Paweł Głowacki.

Jak nikt, jak prawie nikt w nadwiślańskim teatrze, umiał na kanwie cudzych ciemnych opowieści wyszeptywać własne opowieści ciemne. Ci, co wiedzą, powiadają, że między nim a jego skroplonym demonem szmery szły całe życie. Inni dodają, że wielbił wilgotny cud Wenecji. Trzeba wierzyć. Tym i tym.

Zanim odpłynął ostatecznie, pragnął w Narodowym Starym Teatrze wystawić "Krzesła" Eugene'a lonesco - bolesną, bo cierpko uśmiechniętą "Farsę tragiczną", opowieść o nieuchronności bełkotu tych żywych, którzy w momencie pychy próbują doczesnym narzeczem swym ogarnąć nieobjętą alchemię ciszy trupa. Próbują otulić cudze umieranie, bo próbują otulić własny lęk przed zdychaniem własnym. Już dziś próbują oswoić lodowatość sekundy kostnienia wszelkich słów. Żałosni, i biedni. Całkiem jak Mówca, który przybywa w finale "Krzeseł", przybywa, by wypowiedzieć istotę - a może tyle, co głuchoniemy mówiący o róży. Otwiera usta - i z trzewi jego wydobywają się bezkształtne jęki nieszczęśnika, któremu odcięto język.

Z tego, co wilgotny skrzat swym teatrem światu pokazał, widziałem mało. Może sześć, może pięć, a może - o, ułańskości ty moja! - siedem opowieści. Szczerze? W całości do żył wsunęła się tylko jedna pełna całość - "Śmierć Iwana Iljicza" wg lodowato napisanych ciemności Lwa Tołstoja. A oprócz tej jednej całości pełnej - jeszcze tylko boleśnie bezwzględny smak dzieła, co je wilgotny skrzat na kanwie delirycznej prozy Malcolma Lawry'ego "Pod wulkanem" uczynił. Smak tytułu niepowtarzalnego, smak słów: "Powolne ciemnienie malowideł". To mam w żyłach. Czyli co? W sumie - tu i tu o to samo chodzi. Opowieści się spotykają.

Tołstoj mówi o narastaniu ciszy świata wokół umierającego. Że użyję frazy poety - czyni to tak, jak baba sieje mak... W finale wszystko już ucicha. Nie ma nawet much. Jest tylko wiemy sługa Gierasim. Jest, bo zwierzęcym instynktem pojmuje, że jedyną dla Iwana Iljicza ulgą przedśmiertną są jego ramiona Gierasimowe, ta góra w trupim pokoju, góra przaśnego życia, na której umierający może wesprzeć trupie stopy. Po czym już nawet Gierasim zbędny jest. Bo śmierć to chwila, gdy odchodzi chęć czynienia sobie ulg. Trup to człowiek, który już nie potrzebuje ramion Gierasima. Ot, nieodwracalne rozmycie chcenia.

Niespotykanie bolesna - prawie tak, jak literacki oryginał - była tamta, przez wilgotnego skrzata wyreżyserowana ciemność sceniczna. Bolesna niczym powolność ciemnienia malowideł wszelkich. Albo jak opowieść lonesco, opowieść, której wilgotny skrzat nie zdążył już opowiedzieć po swojemu.

W "Krzesłach" mamy oto Starego i Starą. On - 95 lat, ona - 94 lata. Relikty odwieczne jak świat. Jak śmierć? Stary pan Es? Stara pani Es? Nie wiem. Wiem, że są. Są i gdzieś, w izdebce nieśmiertelnej, na środku ciemnych wód bez końca, organizują finalne przyjęcie, kolację z odczytem, kiedy to wynajęty przez Starego Mówca ogłosi gościom swoje credo władcy ostatecznej izdebki. I przybywają goście - biesiadnicy niewidzialni. Przypływają łodzie cieni.

Kim są gospodarze? Kto przybywa, skoro gospodarze wygodne krzesła proponują - ludziom akurat niewidzialnym? Co to za wody czarne, po których żegluje się tylko w jednym kierunku? Obol - czy tyle kosztuje rejs? Czy na progu izdebki Starców nietkniętych czasem śpi pies wszech czasów? Cerber - siad! Wars wita nas? A może: Śmierć wita nas?

Jeśli to małżeństwo państwa Es wita nas, to czemu za chwilę, tuż przed finalnym bełkotem na mgnienie sprowadzonego z ziemi Mówcy - Stary i Stara samobójstwo popełniają? Samobójstwo Śmierci! Czyj to żart? Pana lonesco? Czy też - Pana Boga?

I pytanie jeszcze jedno, kolejne z gatunku maniakalnych. Czemu wilgotny skrzat akurat "Krzesła" pragnął wystawić? Czemu, chcąc opowiedzieć szarości swoje - chciał je opowiedzieć na kanwie ciemnej opowieści lonesco? Ciemnej - i kolorystycznie umykającej zarazem. "Krzesła" to czmychnięcie. Jak i cały lonesco. Farsa mogilna, trupi śmiech, plus wiecznie tańcujący z minusem. Pępowina przecinana kością wydłubaną z prochu. Czemu wilgotny skrzat, może ostatni z reżyserów dogłębnie osobnych, samotnych, czemu po szeregu swych specjalnych przedstawień o zastyganiu świata całego - zapragnął wziąć na warsztat opowieść boleśnie dwuznaczną? Nie wiem. Jan Kott mówił o Ionesco, że to dramaturgia zmartwychwstałych karnawałów, pisarstwo Satamanów zreanimowanych. Może wilgotny skrzat zatęsknił za karnawałowym światem na opak? Za czasem śmierci stojącej na głowie, bo na łeb oraz szyję skaczącej z okna?

Powtórzę - nie wiem. Widzę tylko, jak wsiada do łodzi. Po srebrnym ściegu na spokojnej tafli wód nieobjętych - płynie ku ciemnej izdebce państwa Es. Odpływa reżyser, który - jak teraz widzę - był dla mnie poza estetycznym dobrem i ziem. Dobija. Cień skrzata wilgoci wstępuje do izdebki. Stary pan Es powiada: witamy, panie Jerzy Grzegorzewski!... Po czym wkracza któryś z nas, żyjących. Wkracza Mówca! Wkracza - i bełkocze o cudzej śmierci.

Na zdjęciu: Jerzy Grzegorzewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji