Artykuły

Schiller patetyczny

Schiller patetyczny. W takim określeniu zawrzeć można gamę znaczeń. Na samym dole stare, greckie pathos, czyli "ból", jednocześnie namiętne wzniesienie uczuć, to co łacińskie affectus, i passio, i morbus. Pierwotny sens słowa żyje i w naszym języku, skojarzony z wzniosłością, gwałtownym odejściem od normy zwyczajności. U szczytu gamy znaczeń znajdziemy dzisiejsze użycie słowa: podniosły ton, efektowny i przesadny sposób wyrażania uczuć. Tam wzniosły - tu podniosły. Tam afekt - tu efekt. Dwa oblicza ma dla nas dzisiaj Fryderyk Schiller, poeta patetyczny, poeta wielkiego uczucia i efektownego gestu.

"Don Karlos" jest bardziej "schillerowski" od samego Schillera. To skłębiona masa namiętności, spór polityczny w temperaturze wrzenia, ogromny tygiel, w nim i grecka tragedia, i kronika historyczna Szekspira, i styl wysoki francuskich klasyków. Pięciotaktowy jamb porządkuje mgławicę słów, uczuć i przekonań, ale utwór nie jest "uporządkowany". Pulsuje w nim gorączka myśli (patologia też się ze słowa patos wywodzi), lata po scenie wiatr historii. Dziś tylko od teatralnej kulisy prawej - do lewej. Ale potężnie.

Jest w tym "poemacie dramatycznym" ukończonym w wigilię Francuskiej Rewolucji, szlachetny i namiętny atak na tyranię. Atak na polityczną tyranię władzy, na gwałt zadany woli, sumieniu, sercu. Autor "Don Karlosa" jest jednym z głównych ogniw łączących myśl wielkiego Jana Jakuba Rousseau z buntem romantycznym następnej generacji. "Don Karlos" sumuje rewolucyjne, buntownicze idee wczesnej twórczości Schillera. Radykalne postępowanie idzie tu razem z oświeceniową wiarą, że moralna i rozumowa siła słuszności, wystarczy, by zmienić zły porządek świata na dobry. To w tamtej epoce filozofowie "nawracali" monarchów, a dykcjonarz powszechny ludzkiej wiedzy miał wystarczyć, by pchnąć świat na nowy tor.

Rewolucjonista Rodrig Posa w "Don Karlosie" jest margrabią, sojusznikiem mieszczańskich, zbuntowanych Niderlandów, prowadzi chytrą intrygę dworską, próbuje słowem, i entuzjazmem, i hasłami wolności przeciągnąć na swoją stronę... kogo? Króla Filipa, naczelnego wówczas tyrana chrześcijańskiego świata. W tej postaci cała problematyka siły, słabości, rozmachu i naiwności tego ruchu, z którego Schiller wyrósł, któremu potem patronował na całą Europę. W 44 lata potem podobny spór z władcą o "rząd dusz" podprowadzi Konrad Mickiewicza.

Nie - "Don Karlos" nie jest ideowo, znaczeniowo "uporządkowany". Nie mógł być. Posa ponosi klęskę. Nie przekonał tyrana, nie pomógł zbuntowanym Niderlandom, zginął jako zdemaskowany zdrajca, zdrajca króla. Trzy tylko na scenie osoby dobrze wiedzą o wielkości jego duszy i cnoty. Królowa Elżbieta, bezsilna w ręku króla, Don Karlos, oddany przez króla Wielkiemu Inkwizytorowi, bezsilny - i król Filip. Też "bezsilny". Bo nim rządzi racja stanu. To bardzo gorzki utwór i wszyscy bohaterowie ponoszą klęskę. Czy tylko ludzie, czy i wyrażane przez nich idee? Na to właśnie nie można jednym prostym zdaniem odpowiedzieć.

Idee wolności, przyjaźni, wiernej po śmierć miłości potężniejszej od losu - takie uczucia i myśli nie mogą same w sobie ponieść klęski, w sferze przekonań triumfują w tej sztuce, tak samo dla autora, jak dla widzów. Potępiamy tyranię, ze wzruszeniem aprobujemy i wierną miłość i niezłomną przyjaźń. To wszystko w sferze przekonań. Ale w działaniu? Schiller w biegu akcji usuwa w cień bohatera tytułowego, bo Don Karlos przestał wyrażać cokolwiek poza własną rozterką i prywatnym nieszczęściem. Margrabia Posa, który przejął po nim zadania głównego nosiciela idei wolności, źle gra rolę hiszpańskiego Wallenroda, jego utopia pada przy pierwszej konfrontacji z polityczną praktyką. Zostaje król i królowa. Samotne serce Kobiety nieszczęśliwej - z jednej, samotny potwornie władca - z drugiej. Dwa różne przykłady ofiar "praktyki", dwa różne przykłady sytuacji bez wyjścia. Jaki stąd morał?

Teatr Polski nie dał nam na to odpowiedzi. "Don Karlos" w Warszawie jest przede wszystkim widowiskiem. Przykrojony (z konieczności) do rozmiarów długiego wieczoru teatralnego tekst po kolei prezentuje węzły akcji, wybuchy namiętności, w rosnącym rytmie zmierza ku monumentalnemu i mrocznemu finałowi. Czy to maksymalna wierność wobec poety? - czy brak decyzji inscenizacyjnych i interpretacyjnych? Jedno i drugie. I nie można - Bogiem a prawdą - wymagać, by Teatr Polski dał nam z okazji "Don Karlosa" coś innego od widowiska w dużym formacie.

To świetnie obsadzona inscenizacja. Nina Andrycz gra Elżbietę hiszpańską. Jan Kreczmar - króla Filipa. Stanisław Jasiukiewicz - Posę. Te trzy wybitne kreacje wybijają się na czoło przedstawienia, reżyser Władysław Hańcza zadbał pieczołowicie, by każdy gest tych postaci był i w świetle punktowym, i by wypadł odpowiednio efektownie. Z ról pierwszoplanowych zawiódł tylko tytułowy "Don Karlos" (Czesław Wołłejko). To bardzo trudna rola, rola mrocznego kochanka, potencjalnego buntownika, lirycznego idealisty - bohater Szekspira wychowany w cnocie przez Jana Jakuba Rousseau; uformowany na "Nowej Heloizie", sielankach Gessnera i encyklopedystach - wielki pan na wielkim dworze. Zwykle ta rola w teatrze wypada blado, niekonsekwentnie. Taka też i teraz, jej trudności nie wygładził liryzm gestu i rynsztunek przemyślny efektów bohaterskich.

Sukces Jasiukiewicza w postaci doktrynera wolności, margrabiego Posy, polega na tym, jak sądzę, że jego gwałtowne ruchy i myśli znalazły prosty, konsekwentny wyraz, taki właśnie jak jego zgoła heroiczne rzucanie się na kolana (właśnie "rzucanie się", nie "padanie" na kolana). Duże słowa w tyradzie do króla Jasiukiewicz skanduje potęgą jednego tonu, jednolitego niezłomnego przekonania. To niezłomne przekonanie przypomina nerwową gorączkę, gorączkę bez spadku temperatury, zawsze wysoką. Jeżeli w warszawskiej, widowiskowej wersji "Don Karlosa" można dopatrywać się rzeczywistych wartości teatralnych - to rola Jasiukiewicza reprezentuje te wartości najpiękniej.

Tak samo jak liczne partie roli królowej. Ale tu nasuwa się zastrzeżenie, które można z kolei odnieść do całego spektaklu. Królowa w kreacji Niny Andrycz ma dwa oblicza - jedno oficjalne, drugie prawdziwe; raz mówi przez nią przymus i etykieta, raz - uczucie. I rola ta wraz z całym widowiskiem przechodzi od perypetii wstępnych do koturnowej, patetycznej tragedii końca. Nina Andrycz, jak sądzę, za wcześnie "odkrywa karty", w jakiś sposób uprzedza rolę. Artystka ta rozporządza darem naturalnego wielkiego gestu, teatralnością w dodatnim, zawodowym sensie tego określenia. Spektakl "Don Karlosa" nabierał tempa, ale już od pierwszych scen, sposobem "zwolnionym" zobaczyliśmy pełny nieomal rejestr uczuć, tonacji i gestu. Coś takiego było i w roli królowej Elżbiety. Monumentalna i piękna, to oficjalnie królewska, to prywatnie równie wzniosła - w kilku tylko momentach zaskoczyła nas "trzecią" jeszcze twarzą - kobiety w złe fałszywej, beznadziejnej sytuacji. Co prawda to Schiller mało dał okazji, by ludzi tej sztuki zobaczyć bez światła punktowego.

Wyjątkowo "szekspirowski" w pewnych chwilach, ot gdy Chrystusa na krzyżu prosi o światło prawdy, jest król Filip. Jan Kreczmar tar gdzie tragicznie ludzki, tam gdzie najświetniej prezentował swój wspaniały warsztat aktorski, tam też odchodził w jakiś sposób od stylu widowiska, przestawał być postacią właśnie z warszawskiego widowiska teatralnego o Karlosie, grał tytułową rolę tragedii Schillera o Filipie (to jedna z tych możliwości rozumienia i interpretowania "Don Karlosa", której programowo Teatr Polski nie podjął). Felix culpa!

Władysław Hańcza poprowadził do boju drużynę mistrzów i asów. To jest spektakl, w którym role drugiego planu grali tacy artyści, jak p. Pancewicz-Leszczyńska (Margrabina Mondecar), jak Wojciech Brydziński (opat). W tym przedstawieniu jest kim pisać, jest na co patrzeć. O to zadbał Otto Axer. Axer w dużym formacie; suwający w mroku wielkimi ścianami, na ścianach arabeskowe wspaniałości, jakieś takie monumentalne i malownicze płoty pobłyskujące złotem. Dlaczego miałoby być inaczej? Trudno i niezręcznie z okazji każdej recenzji proponować, żeby Teatr Polski miał mniej sławnych aktorów, mniejszą scenę, mniej uroczysty styl prezentacji. Tego szuka u nich publiczności, to może i nadrzędna racja bytu tej dużej i skomplikowanej instytucji. Przekład Kazimiery Iłłakowiezówny. Interesująco stylizowany, przerzutniami i rymami zwikłany tekst, dobra polszczyzna, dobra poezja. A że tam "ognia i łez" oryginału brakuje... młody Mickiewicz uważa "Wertera" prozą pisanego za utwór nieprzetłumaczalny. Potem sto lat przyzwyczaiło nas do tak skandalicznych tłumaczeń z obu niemieckich klasyków, że Schillera ucharakteryzowanego przez p. Iłłakowiczównę przyjmujemy wdzięcznie, bez gniewu.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji