Artykuły

Z motyką na słońce

- Czasami żartuję, że najbardziej cieszę się z bycia aktorką, gdy wchodzę do garderoby po spektaklu, a tam czeka na mnie kosz kwiatów z bilecikiem. Nie zapomnę dnia, kiedy pierwszy raz spotkała mnie taka niespodzianka u nas w teatrze - mówi MARTA ŻMUDA-TRZEBIATOWSKA, która 25 marca wystąpi w Bydgoszczy w spektaklu Teatru Kwadrat "Kiedy Harry poznał Sally".

Marta Żmuda-Trzebiatowska, jedna z najpopularniejszych aktorek młodego pokolenia, opowiada o swoich szkolnych czasach, kulisach sławy i scenariuszach, które lądują w jej szufladzie.

25 marca zobaczymy Panią na deskach bydgoskiej Opery Nova w spektaklu Teatru Kwadrat "Kiedy Harry poznał Sally" [na zdjęciu]. Filmowa wersja zapisała się w historii kina m.in. dzięki pewnej szczególnej scenie w restauracji. Znam osoby, które wybierają się na spektakl wyłącznie po to, aby zobaczyć czy udało się Pani przebić Meg Ryan.

- Myślę, że się nie rozczarują. (śmiech) Ale to wszystko zależy od dnia. Paweł Małaszyński, z którym gram w tym spektaklu, zawsze dodaje mi masę pozytywnej energii przed tą sceną. Po wszystkim patrzę mu prosto w oczy i już wiem czy było fajnie, czy tylko tak sobie.

Nie boi się Pani porównań?

- W spektaklu odbiegliśmy od tych filmowych postaci. Można powiedzieć, że nawet zamieniliśmy się nieco rolami. Moja Sally na pewno jest bardziej charakterna i temperamentna. Inny jest też Harry Pawła.

Jak to wszystko się zaczęło?

- Dość dziwnie. W liceum uczęszczałam bowiem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym i nic nie zapowiadało tego, że pewnego dnia trafię na scenę. Zawsze miałam jednak zacięcie artystyczne i uczestniczyłam w różnego rodzaju konkursach recytatorskich.

Skąd więc pomysł na tak sprofilowaną klasę?

- Z czystej przekory. Wierzyłam, że jeśli coś naprawdę mnie interesuje, to muszę sama sobie udowodnić, że tak właśnie jest, że będę miała wystarczająco dużo chęci i czasu, aby robić coś dodatkowego w kierunku artystycznym. I faktycznie tak było. Swoją pasję rozwijałam w Miejskim Domu Kultury w Człuchowie pod okiem Adama Gawrońskiego. To było kółko teatralne. Tylko tyle i aż tyle. To tam przygotowałam się do egzaminów do szkoły teatralnej. Przyznam szczerze, że traktowałam je, jako pewną próbę.

Próbę?

- Tak. Oprócz Akademii Teatralnej próbowałam wybrać się jeszcze na inne kierunki, trochę bardziej normalne... (śmiech)

Jaka była alternatywa?

- Oczywiście Akademia Ekonomiczna, stosunki międzynarodowe... Zdawałam również na administrację rządową, na slawistykę... Zawsze marzyłam o architekturze. Egzaminy na uczelnie artystyczne były jednak w tym samym terminie, a więc już wcześniej wiedziałam, że muszę dokonać wyboru. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że moje życie tak mocno zwiąże się z pracą przed kamerą.

Rodzice nie byli zawiedzeni tymi studiami aktorskimi?

- Kibicowali mi. Oboje są nauczycielami i mają zdrowe podejście do życia. Obojętnie, co by się nie działo, stoją po mojej stronie. Rozważali oczywiście wszystkie za i przeciw, ale zawsze pozostawiali mi ostateczną decyzję. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wychodzili z założenia, że jeśli będę szczęśliwa, to oni również będą. Pamiętam swój pierwszy rok w szkole teatralnej, który był dla mnie ogromnie trudny. Bardzo to przeżywali, ale nic nie mówili. Kiedyś zrezygnowana przyjechałam do nich mówiąc, że chcę rzucić szkołę aktorską. Nie było żadnych wyrzutów typu "Zmarnowałaś rok i co teraz".

Udało się jednak szczęśliwie przejść dalej.

- Tak. Wie Pan, aktorstwo jest bardzo specyficznym zawodem. Dla moich rodziców ten świat wydawał się nieprzystępny. Podobnie jak dla mnie. Uważali, że porywam się z motyką na słońce i że moje marzenia zostaną w brutalny sposób zniszczone. Tego bali się najbardziej. Przygotowywali mnie na alternatywę, że może się po prostu nie udać.

A teraz, od kilku lat, na początku roku szkolnego w Liceum Ogólnokształcącym w Człuchowie Pani nazwisko jest wyczytywane podczas apelu i stawiane, jako wzór dla pozostałych.

- Naprawdę? Nie wiedziałam o tym. Nikt mi jeszcze o tym nie powiedział. Ogromnie mi miło. Być może stanie się to też zachętą dla młodych ludzi, aby zdecydowali się pójść moim śladem, czyli podążyć za swoimi marzeniami.

Często wraca Pani do rodzinnego Przechlewa?

- Teraz już rzadko. Taka jest specyfika mojej pracy, że telefon dzwoni dość często i trzeba być dyspozycyjnym. Poza tym jest jeszcze teatr. Nie mogę sobie pozwolić na częste wyjazdy poza Warszawę. Aczkolwiek każde święta i wolne dni w kalendarzu staram się spędzać z rodziną. Kocham tę miejscowość. Mam tam swój azyl, w którym wszystko porządkuje mi się w głowie. Człowiek nabiera tam odpowiedniego dystansu do życia w Warszawie, do całego show biznesu i świata, w którym się teraz obracam.

Ma Pani jakieś ulubione miejsca w rodzinnej miejscowości?

- Mnóstwo tajemniczych miejsc, które nie są zazwyczaj znane dla osób, które przyjeżdżają do Przechlewa po raz pierwszy. Mamy aż 33 jeziora w gminie. Często podróżowałam po okolicy na rowerze razem z tatą, albo sama.

Powrót do domu powoduje poruszenie u sąsiadów?

- Nie, nie... (śmiech) Jestem dla nich taką samą Martą, jaką znali od zawsze. Każda sąsiadka była dla mnie zawsze ciocią, a sąsiad wujkiem. I tak jest do dnia dzisiejszego. Nie zauważam zmiany, chociaż zupełnie inaczej postrzega to mój brat.

To znaczy?

- Kiedy idziemy razem do kościoła, albo spacerujemy, wszyscy wiedzą, kim jestem. Czasem coś szepczą między sobą, czasem odwracają się za nami na ulicy. Ja już przestałam zwracać na to uwagę, ale mój brat tego nie lubi. Woli pozostawać w cieniu.

Spotykają Panią niekonwencjonalne wyrazy sympatii?

- Czasami żartuję, że najbardziej cieszę się z bycia aktorką, gdy wchodzę do garderoby po spektaklu, a tam czeka na mnie kosz kwiatów z bilecikiem. Nie zapomnę dnia, kiedy pierwszy raz spotkała mnie taka niespodzianka u nas w teatrze. Było mi ogromnie miło i nie wierzyłam, że to naprawdę dla mnie.

Co ludzie wypisują w takich liścikach?

- Wyrazy sympatii i podziękowania za spektakl. Pamiętam takiego cudownego maila, który dostaliśmy z Pawłem Małaszyńskim po spektaklu "Kiedy Harry poznał Sally". Pewna para chciała podziękować nam, że tym spektaklem ich pogodziliśmy. Świetna sprawa.

Niemal z dnia na dzień stała się Pani jedną z najpopularniejszych aktorek młodego pokolenia. W którym momencie poczuła Pani ten szum medialny wokół siebie?

- Ten przełomowy moment wiąże się ze zbiegiem kilku wydarzeń w moim życiu. Premiera filmu "Nie kłam kochanie", czyli pierwszej fabuły, w której wystąpiłam z Piotrem Adamczykiem. Do tego początek serialu "Teraz albo nigdy". Wtedy to poczułam i jednocześnie zdałam sobie sprawę, że nie do końca mi się to podoba. Dopiero z upływem czasu nabrałam do tego odpowiedniego dystansu.

Jest Pani piękną kobietą i oglądanie każdego filmu z Pani udziałem sprawia dużą przyjemność. Pytanie jednak czy tylko o przyjemność chodzi w kinie?

- Na pewno nie. Wciąż czekam na głębokie artystyczne role. Myślę, że to przyjdzie w odpowiednim momencie. Na razie cieszy mnie to, co mam. Jestem dopiero trzy lata po szkole aktorskiej. Proszę mi dać trochę czasu... (śmiech)

Ma Pani jakiś plan, aby uwolnić się od tej pięknej, nieco naiwnej, ale i sympatycznej dziewczyny, w której roli do tej pory Panią obsadzano?

- Polska jest krajem, w którym niezwykle trudno jest wyzwolić się ze stereotypu. Stąd ta krótkowzroczność w postrzeganiu niektórych osób. Z drugiej strony są też odważni reżyserzy. Mam w swojej szufladzie kilka scenariuszy, które wywracają do góry nogami mój dotychczasowy wizerunek. Czekają. Staram się przyjmować różne propozycje. Niektórych rzeczy unikam.

Jakich?

- Jeszcze nigdy nie przyjęłam żadnej roli w telenoweli. Powód jest prosty - kreowanie postaci przez wiele lat niekorzystnie wpływa na rozwój aktora. Aktor staje się w pewnym momencie zwykłą maszynką. Zamiast grać odtwarza daną scenę. Kilkakrotnie odmówiłam już takich ról. I nie żałuję.

W tym miesiącu w telewizji zadebiutował nowy serial "Chichot losu" z Panią w roli głównej.

- To serial, który jest zamkniętą całością. Składa się 13 odcinków i powstał na podstawie książki Hanny Lemańskiej. Dobrze zarysowano w niej postacie kobiece. Gram młodą panią psycholog, która w życiu nastawia się na karierę. Żyje lekko, łatwo i przyjemnie. Pewnego dnia przyjaciółka prosi ją, aby przez weekend zaopiekowała się jej dziećmi. Kiedy ginie w wypadku moja bohaterka Joanna musi zająć się jej dziećmi.

Gdzie Pani znajduje czas na to wszystko? Serial, kolejny film i jeszcze teatr...

- Ciągle na walizkach. Cygańskie życie. Kiedy mam już dość pracy jadę do rodziny. Ale gdy jestem z nimi zbyt długo, to brakuje mi z kolei pracy. I tak w kółko.

Marta Żmuda-Trzebiatowska ur. 26 lipca 1984 r. w Człuchowie. Absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie, którą ukończyła w 2007 r. Obecnie należy do grona najlepiej zapowiadających się aktorek młodego pokolenia. Tak naprawdę Marta Żmuda-Trzebiatowska, to Marta Anna Maria Trzebiatowska, przydomek "Żmuda" zawdzięcza szlacheckiemu pochodzeniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji