Mordercy bez powodu
Matka: Kiedy weszłam, siedzieli na dywanie i patrzyli. Ojciec: No i co?
Matka: No i nic.
"To wszystko nie ma z tobą nic wspólnego. To, co się ze mną teraz dzieje. A z motorem..., z motorem to już w ogóle nie ma nic wspólnego" - powiada Olga Paulowi, chłopakowi, który kocha się w Oldze i przyjeżdża do niej na motocyklu. Sportową yamahę SR kupił za pożyczone pieniądze. To, co dzieje się z Olgą i Kurtem, bohaterami dramatu "Ogień w głowie" Mariusa von Mayenburga, nie tylko nie ma nic wspólnego z motorem, ale w ogóle nie ma nic wspólnego z niczym. Finał dramatu, także w swoich najkrwawszych fragmentach, pozostaje bez przyczyn. Paul jeździ na motorze, ojciec czyta gazetę. Poza tym nikt nie jeździ ani niczego nie czyta, ani w ogóle niczego nie robi.
Na bierności właśnie, bezmyślnej, niezamierzonej stagnacji polega być może siła tego tekstu. Wszystkie zdarzenia, by tak rzec, zdarzają się same, jakoś głupio i bezrefleksyjnie. Rozstania nie mają przyczyn, powroty też nie mają przyczyn, morderstwo nie ma motywu, a dla nieustannych awantur i szlochów nie ma nie tylko powodów, ale nawet pretekstów. Mayenburg napisał tekst o rodzinie: obok ojca, matki, córki i syna pojawia się jeszcze gach dziewczyny, ów nieszczęsny motocyklista. W didaskalia tekstu von Mayenburg nie zaopatrzył niemal wcale. Gdzie więc żyją Olga, Kurt i rodzice? W Hamburgu na Harvestehude, w wielkim zabytkowym domu z ogrodem, w centrum miasta, ale w zupełnej ciszy, z oknami na jezioro i kanały, w których leniwie moczą się kajakarze, czy raczej w ponurych blokowiskach niedawnego Karl-Marx-Stadt albo w najlepszym razie Berlina Wschodniego? Są syci, dumni i zadowoleni, czy może zazdrosnych toczą kompleksy?
Dwudziestopięcioletni Marius von Mayenburg otrzymał w październiku 1997 roku nagrodę imienia Kleista za "Ogień w głowie". Dramat doczekał się w Niemczech trzech, jak dotychczas, wystawień. Dwa z nich są istotne: z Kammerspiele w Monachium w reżyserii Jana Bosse i z berlińskiego "Die Baracke" w reżyserii Thomasa Ostermeiera. Premiera Ostermeiera zyskała szerszy rozgłos (bo i sam reżyser szerszy rozgłos od kilku sezonów wywołuje), przedstawienie jest też znane widzom polskim - Ostermeier przywiózł je na ubiegłoroczny Kontakt. U Ostermeiera jest blokowisko - niewyraźny, szary slajd odbity na białym płótnie przedstawia balkoniki z wielkiej płyty. Jest mieszkanie - nie bogate, nie zamożne nawet, ale dostatnie, czyste i schludne. Dzieciaki ubrane skromnie, ale z gustem i zadbane - żadne tam krwiożercze bestie i urodzeni mordercy.
Twórcy berlińskiego przedstawienia unikali (z jednym wyjątkiem - w scenie odbywającej się w łazience rozmowy Kurta i matki) świadomie, jak należy przypuszczać, nadmiernego weryzmu. Nie ma tam wiernie inscenizowanego kazirodczego seksu, nie ma rzygania, samego ognia - by w wielkim skrócie posłużyć się tytułową metaforą - więcej w głowie niż na twarzy. Jest natomiast teatr zamiast dokumentu - szeroki podest, niższy przy rampie, tak by wypadki śledzić można było z najodleglejszych rzędów. Kurt i Olga - to dzieci nieledwie: ona malutka blondynka z włosami upiętymi w grzeczny kucyk, w czerwonym moherku i śmiesznej kraciastej spódniczce, on drobi kroki jak niezdarny pajac jeszcze mniejszy od niej. Żadnej nie ma w nich agresji, a w każdym razie agresji racjonalnej, rozumnej i zamierzonej.
W manifeście opublikowanym na łamach "Theater der Zeit" dyrektor "Die Baracke" pisał: "Kto robi teatr? (...) Rozpieszczone dzieci klasy średniej, które szukają w show-biznesie czegoś, co ukrywa przed nimi ich jałowa rzeczywistość. (...) Większość nie ma świadomości nieszczęścia i zniewolenia w bogatym, zimnym świecie globalnego, neoliberalnego kapitalizmu. (...) Kryzys (współczesnej dramaturgii - przyp. mr) odzwierciedla zapaść naszego społeczeństwa: wspólnota dobrobytu zachodnich zwycięzców nad komunizmem nie ma już ambicji rozpoznawania i analizowania nieszczęścia oraz zniewolenia, w których żyje wielu jej mieszkańców. (...) To kryzys polityki, która para się wyłącznie sprawami codziennymi".
Mniejsza o to, co pozostanie z wojowniczego zrywu socjalnego Ostermeiera za lat dziesięć - wielki teatr polityczny czy ledwie wspomnienie młodzieńczej naiwności. Wynika z tych słów natomiast inna, jedna przynajmniej, ważna rzecz. Ostermeier, chociaż robi przedstawienia kontrowersyjne także w sferze obyczajowej, nie o obyczajowości mówi, ale w ogólności o porządku społecznym, w jakim przyszło żyć bogatej Europie. Kiedy więc, by posłużyć się konkretnym przykładem, w jego głośnym "Shopping and Fucking" chłopcy wracają z zakupów z pełnymi torbami Marksa & Spencera, to nie o złodziei tu idzie, nie o męskie prostytutki ani o nieletnich homoseksualistów i narkomanów, ale o Marksa & Spencera właśnie.
Tu dochodzimy przy okazji do pytania zasadniczego o przekładalność na język polski całej nowej dramaturgii niemieckiej i angielskiej - od najprostszych znaków i symboli po najszerzej rozumianą problematykę, którą Ostermeier w owym manifeście próbował wyklarować. Do pytania o przekładalność wątpliwości i lęków świata sytego i znudzonego samym sobą i nieustannym wygodnym konsumowaniem na obawy polskie, których za wiele jeszcze nie ma, bo też konsumpcja jeszcze się nie znudziła, w tym także do pytania o przekładalność na poziomie elementarnym toreb reklamowych Marksa & Spencera na torby reklamowe na przykład Galerii Centrum, które akurat już są - skądinąd gustowne - ale nie wydają się adekwatnym znakiem w skrócie wyrażającym podobne obawy zblazowanych zachodnich mieszczan.
Czy więc nie jest przypadkiem tak, że nowa dramaturgia zachodnia: angielska lub niemiecka, w tym także dramaturgia Mayenburga nie może się w polskim teatrze udać, bo porusza się po obszarach, na które my jeszcze nie dotarliśmy? Udaje się tam, bo opisuje zjawiska znane i obserwowane na co dzień, u nas jednak traci siłę, bo dotyka spraw, które znamy ledwie z drugiej ręki, z zachodnich filmów i literatury? "Ogień w głowie" opowiada o dobrej mieszczańskiej rodzinie, trochę nudnej, ale spokojnej, w której ludzie, chociaż mieszkają razem, nie spotykają się ze sobą, a kontakt między sobą ograniczyli do nadawania najprostszych komunikatów. Rzecz cała kończy się morderstwem rodziców z przyczyn, mówiąc najogólniej, na pierwszy rzut oka niewiadomych. Istnieje mianowicie obawa, że polski widz i polski teatr pojmie z owej historii tyle tylko, że dzieci zabiły tatę i mamę, zaś przyczyna frustracji, nie frustracji nawet, nudy po prostu, która do tego doprowadziła, pozostanie dla nas niejasna. Mimo tych wątpliwości "Ogień w głowie" spotkał się w Polsce z szerokim zainteresowaniem. Rzecz współczesną, w dodatku obcą, z nazwiskiem autora-debiutanta na afiszu odważyły się wystawić trzy teatry. Czwarte przedstawienie zrealizowano w Teatrze Telewizji.
Prapremierę polską dramatu wystawiło w warszawskim Teatrze Rozmaitości Towarzystwo Teatralne w reżyserii Pawła Łysaka i nie było to widowisko udane. Problem nie w mizernym aktorstwie nawet, rozmaitych niedociągnięciach reżyserskich, nieumiejętnościach warsztatowych, wykrzyczanych emocjach tam, gdzie było trzeba emocji właśnie, a nie wrzasku, ale w zasadniczych niejasnościach interpretacyjnych. Na scenie ustawiono mianowicie sprzęty raczej siermiężne: starą wannę na śmiesznych nóżkach, odrapany drewniany stołek, komodę z lustrem - taką niby toaletkę, ale wielką, niemodną i byle jaką. Jeśli założyć, że twórcy przedstawienia takich właśnie gratów użyli świadomie, wyniknie z tego, że nie chcieli pokazać domu normalnego i życia normalnego, w którym - i to jest właśnie najciekawsze - zaczynają się nagle dziać rzeczy nienormalne, ale dziwaków, biedotę, która meble ściąga ze śmietnika, ludzi z pogranicza tak zwanego normalnego życia, ludzi bez grosza, bez pomysłu i bez zahamowań, zdolnych do czynów, które do głowy nikomu normalnie nie przyjdą. A wtedy, skoro dopuszczają się ich wykolejeńcy, kazirodczy związek i morderstwo przestają robić wrażenie, bo są dla ich środowiska czymś bez mała naturalnym. Pozostaje oczywiście pytanie, czy to kierunek świadomie obrany przez twórców przedstawienia - a jest to chyba kierunek chybiony, czy może wyszło tak zupełnie przypadkowo, co też wytłumaczeniem dobrym nie jest.
Więcej konsekwencji, chociaż wcale nie zgodnej z linią tekstu, wykazali twórcy przedstawień z Teatru Wybrzeże w Gdańsku i Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Na okładce programu gdańskiego przedstawienia Piotra Kruszczyńskiego pod czerwonym tytułem przedstawienia widnieje podobizna Kurta w czerwonej koronie cierniowej. Ciekawy pomysł - Kurt jest więc nie tylko mordercą, ale i ofiarą, męczennikiem. Wprawdzie to on morduje rodziców jednym ciosem, ale w rzeczywistości to oni jego od dawna powoli mordowali. Na pierwsze próby reżyser przynosił ponoć reportaż prasowy o braciach, którzy obcięli głowę matce. Niestety tak wskazanym tropem podążyli aktorzy - "Ogień w głowie" jest tam tekstem o okrucieństwie. Okrucieństwo to zaś nie jest skutkiem, ale przyczyną licznych nieszczęść. Gdańskie przedstawienie, w sporej mierze dzięki roli Pawła Zduna - Kurta, chłopaka młodego i nieagresywnego, stawia pytania ważne o coraz powszechniejszą agresję, o coraz liczniejszych młodocianych morderców, ale - chociaż także ważne - nie są to te same pytania, które chciał postawić Mayenburg. Także w krakowskim przedstawieniu Teatru im. Słowackiego Adam Sroka podąża w podobnym kierunku. Kurt Błażeja Wójcika jest raczej niedorostkiem zwichniętym psychicznie, dewiantem wręcz, u którego strach, nieprzystosowanie i nadpobudliwość szybko rodzą agresję. Do tego zabiegi formalne: częste wyciemnienia, niemal po każdej scenie, nadają przedstawieniu charakter szybko montowanego sensacyjnego reportażu.
Szybko, sensacyjnie i nowocześnie wypadło także ciekawe telewizyjne przedstawienie "Ognia w głowie" Piotra Łazarkiewicza. Transowa muzyka poza jakimkolwiek rytmem przeradza się raz po raz w ciężki i rytmiczny właśnie, gitarowy rif - ukłon młodych bohaterów w stronę młodej publiczności. Przedstawienie rozpoczyna realistycznie pokazany pożar, podpalaczem jest młody Kurt, co w tekście ma znaczenie drugorzędne, tutaj zaś pierwszorzędne - silne wyeksponowanie obrazu płonącego budynku wraz z monologiem-instrukcją Olgi debiutującej w roli podpalacza sugeruje, że oglądamy historię o piromanach. Kolejne monologi pary bohaterów - chociaż u Mayenburga neutralne, nie opatrzone niemal żadnymi didaskaliami - w przedstawieniu Łazarkiewicza aktorzy wygłaszają siedząc przy niewielkim ciemnym stoliku, na którym stoi silnie świecąca lampa - chodzi zapewne o przesłuchanie winowajców, morderców, którzy już zostali schwytani. Jednocześnie jest w przedstawieniu Łazarkiewicza jakaś pociągająca tajemnica, na przykład w jednej z ostatnich scen, kiedy Olga rozmawia przez domofon z Paulem. Na szereg jego pytań odpowiada przecząco. Nie chce go wpuścić do domu, w końcu na jego ostatnie pytanie, czy może jeszcze kiedyś do niej przyjść, Olga odpowiada: tak. I kiedy Kurt zapyta ją, dlaczego się zgodziła, ta po prostu odrzeknie: nie wiem. Oto być może najważniejsze słowa w tym tekście - nie znamy przyczyn, nie znamy motywów, może nawet nie ma żadnych motywów.
"Ogień w głowie" rodzi pokusę silniejszego, niż to wynika z samego tekstu, wykorzystania wątków tabu obyczajowego - między innymi kazirodczego seksu i wątków kryminalnych - morderstwa na rodzicach. Nie warto tej pokusie ulegać. Gdyby to one były sednem tekstu von Mayenburga, zamiast niego należałoby wystawiać - także, nawiasem mówiąc, ważną, ale z powodów zupełnie innych - "Młodą śmierć" Grzegorza Nawrockiego. A przecież "Ogień..." nie jest studium morderstwa dokonanego przez nieletnich, studium ojco- i matkobójstwa, ale studium tego, że się nie chce rozmawiać, co jest wyzwaniem znacznie poważniejszym dla ewentualnych interpretatorów niż historia kryminalna nawet najzręczniej opowiedziana.
Polska sztuka wydała tymczasem, jak można mniemać przy zachowaniu wszelkich proporcji, rodzimy "Ogień w głowie", znacznie lepiej opisujący rzeczywistość Łodzi, Warszawy, Pabianic i Sosnowca niż niemiecki dramat. Jest nim głośny film dokumentalny Marcina Koszałka pod tytułem "Takiego pięknego syna urodziłam", zrealizowany jako dyplom na wydziale operatorskim szkoły filmowej. Także Koszałka spotkał się z zarzutami chybionymi, wynikającymi z nieporozumień, ale przypominającymi wiernie reakcje po premierach dramatu von Mayenburga. Recenzent "Gazety" Wyborczej na przykład pisał: "k..., ch... i p... pada więcej niż w filmach Tarantino, Ferrary i Pasikowskiego razem wziętych. Epitety: ty gnoju i półgłówku należą do tych najłagodniejszych. Do męża: ty warchlaku, miernoto, coś ty w życiu osiągnął. Ojciec siedzi i ogląda telewizję. Czasem tylko rzuci żonie: wyp..., a synowi przypomni, że jest debilem". Tymczasem, podobnie jak w "Ogniu w głowie", wcale nie szło o kazirodczy seks i morderstwa, tak i tu nie idzie przecież o wulgaryzmy, o jakiś margines społeczny, nieledwie bandytów, którzy są agresywni i niebezpieczni, ale o normalny, codzienny, całkowity brak kontaktu. Dalej autor "Gazety" dodawał słusznie: "Właściwie aż dziw bierze, że na końcu matka nie zabija ojca albo syna albo mąż nie morduje reszty rodziny. Dziwi raczej nieoczekiwana troska matki, kiedy pyta syna, czy zjadł barszczyk: zjedz, bo we wrzody wpadniesz i kamery nie uniesiesz".
Dramat Mayenburga mógłby się więc obejść bez finałowego walenia młotkiem w głowy śpiących rodziców, a jego polskie inscenizacje bez podkreślania, że Kurt i Olga to młodociani terroryści-podpalacze bez najmniejszych zahamowań moralnych i etycznych i w prostej konsekwencji mordercy, i nie byłyby przez to wcale mniej straszne niż są, za to film Koszałki mógłby się kończyć aktem krwawej agresji, ale nie byłby przez to smutniejszy i poważniejszy niż jest teraz. Co więcej, gdyby zapytać bohaterów filmu - rodziców i syna - o rzeczy najważniejsze w ich życiu, powiedzieliby zapewne jedni o drugich: mama, tata, syn. I byłaby to prawda. Na tym właśnie polega tajemnica "Ognia w głowie", w tym tkwi pociągający urok filmu Koszałki.