Artykuły

Sprawca ze smyczy zerwany

- Od zawsze chciałem grać w dramacie, a że po studiach nie dostałem szesnastu propozycji, sam musiałem swoją drogę do dramatu znaleźć. Ta droga wiodła przez Capitol, gdzie przy okazji, dzięki Wojtkowi Kościelniakowi, nauczyłem się interpretacji piosenki, zacząłem czuć ten gatunek - mówi BARTOSZ PORCZYK, aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Kij czy marchewka?

- Kij.

Wziął Pan udział w, mówiąc delikatnie, kiepskim filmie "Och, Karol 2", w dodatku w jednej z najbardziej żenujących scen, która trwa zaledwie kilkanaście sekund. Poco?

- Hm, co mogę powiedzieć...

Niech się Pan broni.

- Nie mam zamiaru. Względem siebie jestem czysty - każdą pracę, którą wykonuję, staram się wykonywać rzetelnie, niezależnie, czy to teatr, serial, czy kino. Reżyserzy nie obsadzają mnie zbyt często w filmach - nie wiem, czy dlatego, że nie jestem dość dobrym aktorem, czy dlatego, że mieszkam we Wrocławiu i przez to nie mają okazji oglądać mnie na co dzień w teatrze - a muszę z czegoś żyć. Zresztą, w ten sposób zarabiam na własne projekty. Taka jest cena.

Wysoka. Aż przykro na tę Pana rolę w "Karolu" patrzeć. Panu też było przykro?

- Cóż, nie jest to spełnienie moich marzeń.

Dobrze, że przynajmniej teraz je Pan spełnia - w kwietniu ukaże się Pana debiutancki krążek. "Niech płyty wydają ci, którzy potrafią" - kto to powiedział?

- Bartosz Porczyk. Ale wtedy dodałem jeszcze, że jak będę wiedział, o czym chcę zaśpiewać, to zaśpiewam.

O czym w takim razie?

- Na pewno nie o miłości z łezką w oku. To płyta o moim, o naszym życiu. O sprawcy - człowieku, sprawcy - rodzicu, sprawcy - społeczeństwie, sprawcy - Bogu (może), sprawcy - polityku, sprawcy - botoksie, w końcu sprawcy - artyście, którym jestem. Zdaniem niektórych płyta powstała trochę za późno. Ale lepiej późno w takiej formie, w jakiej powinna, niż za wcześnie w formie nieokreślonej.

Fajnie pracowało się w studiu?

- To była męczarnia. Na co dzień - jako aktor - pracuję głównie ciałem i twarzą; dzięki nim przekazuję emocje, komunikuję się. W studiu to narzędzie mi odbierano - historię mogłem tworzyć tylko za pomocą głosu. Zdarzało się, że jakąś piosenkę powtarzałem jednego dnia kilkadziesiąt razy. Prawdziwy odpał.

No tak, perfekcjoniści tak mają. W wytwórni musieli mieć Pana dość...

- E tam, bez przesady, da się ze mną dogadać. Poza tym najwięcej wymagam zawsze od siebie. Mam po prostu w głowie pewien ideał i do tego ideału próbuję się zbliżyć.

A że ideału nie ma, ciągle Pan niezadowolony.

- Właśnie że jestem cholernie szczęśliwym i spełnionym facetem...

Ale...

- Ale praca to inna sprawa. Zresztą co w tym dziwnego - chyba każdy chce robić dobrze to, co robi.

Ale nie każdy siedzi po godzinach na sali prób. Nie każdy mówi dziennikarzowi, że zamiast wakacji woli popracować. Nie każdy przed premierą ląduje w szpitalu z wycieńczenia.

- No dobra, jestem anonimowym pracoholikiem. Ale się leczę - żyję, dostrzegam świat, ludzi. A praca to po prostu moja pasja. O, pasja brzmi zdecydowanie lepiej niż pracoholizm.

Z tej pasji powstała płyta, z tej pasji wkrótce powstanie kolejny, po "Smyczy", monodram w Teatrze Polskim. Dużo ma Pan ostatnio na głowie.

To proste - w momencie gdy ktoś mi nie daje pracy - o co nie mam oczywiście żalu - pracę daję sobie sam. Płyta i spektakl są właśnie taką pracą. Teraz jestem chwilowo zawieszony między tymi dwoma projektami, w snach wszystko mi się miesza. Ostatnio śniło mi się na przykład, że zaniosłem gotowy materiał do wytwórni, a facet mi mówi: "No dobrze, ale to godzinne nagranie ciszy, tam nic nie ma. Pan nie ma głosu, panie Bartoszu, pan nie ma głosu".

Akurat to słyszał Pan już wcześniej, i to w realu. Podczas studiów w łódzkiej Filmówce nauczyciele podobno straszyli, że uwalą Pana z impostacji głosu.

- Od tego czasu sporo się nauczyłem, ale ciągle daleko mi do rewelacyjnych wokalistów, jakich w samym tylko Wrocławiu jest wielu. Ja głosu używam przede wszystkim po to, by coś opowiedzieć, by wykreować świat, do którego chcę zaprosić słuchaczy. Dźwięki są tylko dopełnieniem do słów.

Ta płyta to dla Pana trochę powrót do korzeni - karierę rozpoczął Pan w końcu śpiewająco, od występów w Teatrze Muzycznym Capitol i wygranej na PPA. Mimo że dostał Pan angaż w Capitolu, kilkakrotnie nosił Pan CV do Teatru Polskiego. Większy prestiż?

- Nie, w ogóle nie patrzyłem na to w tych kategoriach. Po prostu od zawsze chciałem grać w dramacie - a że po studiach nie dostałem szesnastu propozycji, sam musiałem swoją drogę do dramatu znaleźć. Ta droga wiodła przez Capitol, gdzie przy okazji, dzięki Wojtkowi Kościelniakowi, nauczyłem się interpretacji piosenki, zacząłem czuć ten gatunek. A wszystko potoczyłoby się pewnie inaczej, gdybym pewnego dnia w pewnej knajpie nie obierał ziemniaków.

Jakich znowu ziemniaków?

- Najpierw skończyłem szkołę, później zostałem bezrobotnym, a jeszcze później trafiłem do warszawskiej restauracji. Pracowałem jak kelner. Było ciężko - w końcu nie tak miało wyglądać moje życie. Po studiach planowałem raczej angaż w Hollywood i kilka nominacji do Złotych Globów. Tymczasem siedziałem i zamiatałem pety, składałem stoły, obierałem ziemniaki. Wkurzony, rozczarowany.

Sobą? Światem?

- Chyba światem. Jednocześnie, zasuwając od 7.30 rano do 3 w nocy, marzyłem o tym, co chciałbym robić. I pewnego dnia zadzwonił telefon - zapraszali na casting do Capitolu. Akurat miałem wolny dzień, to pojechałem, niestety, z zapaleniem oskrzeli. Zinterpretowałem - bo tego skrzeczenia śpiewem bym nie nazwał - piosenkę Brela i okazało się, że dostałem rolę. Czysty przypadek. Tak jak przypadkiem była później współpraca z Natalią Korczakowską przy "Smyczy". Natalia przyjechała do mnie, żeby powiedzieć, że... nie zrobi ze mną tego spektaklu. Zmieniła zdanie, jak jej to zagrałem w foyer teatru. Jeszcze wcześniej przypadkiem zdałem do Filmówki.

Podobno z miłości.

- No właśnie. W jakimś więc sensie nie robiłem tego dla siebie. Na pierwszym, drugim i trzecim etapie egzaminów nie myślałem o niczym innym, jak o ucieczce. Nie zrobiłem tego, bo... zabrakło mi odwagi. Do dziś nie wiem dlaczego. Przez całe studia zastanawiałem się, co ja właściwie robię w tym miejscu. A dziś czasem pytam siebie, co mógłbym innego robić w życiu. Jeszcze nie znam odpowiedzi.

Ale ja znam. Myślę, że byłby Pan świetnym sportowcem.

- Rzeczywiście. Lubię sport, lubię trenować siebie. Jak muszę ćwiczyć, na przykład do jakiejś roli, a z jakiegoś powodu odpuszczam, to sam w sobie wywołuję wyrzuty sumienia, żeby znów się zmotywować. Z kijem nigdy nie trzeba było nade mną stać.

"Sprawca", Bartosz Porczyk, wyd. Luna Music, premiera: 12 kwietnia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji