Artykuły

Zdrowe odruchy wyobraźni

- Nawet dla mnie ta liczba bywa przerażająca. Może więc przestać? Lecz rzeczywistość głosem ludzi coraz chętniej przychodzących na te sztuki odpowiada, że jeszcze nie czas - mówi BRONISŁAW WROCŁAWSKI, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi, który zagrał niedawno po raz tysięczny monodram Erica Bogosiana "Seks, prochy i rock and roll".

Tydzień temu Bronisław Wrocławski zagrał po raz tysięczny jeden z trzech monodramów Erica Bogosiana. Był to "Seks, prochy i rock and roll", od którego w 1997 roku rozpoczął się tryptyk. Z Bronisławem Wrocławskim, aktorem Teatru im. S. Jaracza Łodzi, rozmawia Łukasz Kaczyński:

Zagrać spektakl ponad tysiąc razy to częsta sytuacja w realiach polskiego teatru?

- Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Pan Jan Peszek zagrał "Scenariusz dla jednego aktora" Schaeffera jeszcze więcej razy, ale gra go dłużej, od lat 80. Podobnie jest z Jerzym Stuhrem i jego "Kontrabasistą". Jednak obaj grają jako wolni strzelcy, a ja gram w trybach teatralnych, czyli tylko tyle, ile dyrekcja w danym miesiącu wyznaczy w repertuarze. Trzeba pamiętać, że w moim przypadku chodzi o trzy tytuły połączone osobami autora, tłumacza, reżysera i aktora, które można traktować jako jeden ciąg opowieści o człowieku. Pamiętam, że "Trędowatą" za dyrekcji pana Jana Maciejowskiego grano w Teatrze 7.15 chyba ponad osiemset razy. We wtorek wróciłem z Polkowic, gdzie za "Obudź się i poczuj smak kawy" przyznano mi Złotego Miedziaka. Podobnie jak za poprzednie dwa monodramy. Pani Anna Seniuk, która w tym roku jest patronem imprezy, przybiegła do mnie i mówi: "Panie Bronisławie! Tysięczny raz? W teatrze? To niespotykane!". Nawet dla mnie ta liczba bywa przerażająca. Może więc przestać? Lecz rzeczywistość głosem ludzi coraz chętniej przychodzących na te sztuki odpowiada, że jeszcze nie czas.

Reakcje widzów, które obserwuje Pan ze sceny, zmieniły się na przestrzeni lat?

- W "Seksie..." jest taki monolog żebraka i jako żebrak 14 lat temu zbierałem od widzów niemal cały kubeczek groszy. Teraz zbieram może dwie, cztery monety... Uodporniliśmy się na żebractwo, a może... zobojętnieliśmy. Gdy pierwszy raz pan Chwastowski, tłumacz sztuk Bogosiana, przyniósł mi jego teksty, myślałem, że są one zbyt drastyczne, że za wcześnie na nie, że nie odpowiadają naszym czasom. Ironiczne, prześmiewcze, a jednocześnie posiadające fragmenty czułe i delikatne, miały wszelkie warunki stać się przedstawieniami ciekawymi dla widza. Bicie się z myślami i próbowanie ich w gronie znajomych trwało około roku. Gdy weszliśmy z nimi na scenę okazało się, że trafiamy w rzeczywistość za oknem, że spektakl oświetla ją jak reflektor. Z czasem miałem wrażenie, że publiczność zaczyna odbierać moje monodramy jak kabaret. Niektórzy przychodzą na nie po dziesięć razy. Od młodych ludzi słyszę, że moje powiedzenia stają się kultowe. Teraz drugi monodram z naszego tryptyku, "Czołem wbijając gwoździe w podłogę", cieszy się największą popularnością i chyba rzeczywiście najbardziej odpowiada stanowi ducha i umysłów naszej publiczności i duchowi czasów. Myślę, że za rok "Obudź się i poczuj smak kawy" będzie trafione w punkt. To, co serwują nam media, co z nami robi polityka - ten bałagan, chaos myślowy już się zaczął i stanie się naprawdę jasne, że człowiek sam musi dokonywać wyborów. A żeby ich dokonywać, musi się otrząsnąć z tego, co funduje mu cywilizacja, drapieżnie do niego dochodząca.

O wyborze reżysera zdecydował Pan, czy dyrekcja teatru?

- Początkowo próby prowadziliśmy z tłumaczem Bogosiana, panem Chwastowskim, ale równolegle byłem w próbach "Trzech sióstr" Czechowa i to się nie zgrało w czasie. Byłem już pod dwóch produkcjach z kolegą Orłowskim, "Tutamie" Schaeffera i "Przyszedł mężczyzna do kobiety" Złotnikowa. Pomyślałem, że byłby on doskonale czuły na te teksty. Po przeczytaniu ich rzekł: "Bronek, to jest TO. Trzeba to zrobić". Wtedy nie bardzo wiadomo było jak się wziąć za tego rodzaju teksty. Ten styl był nam nieznany. Metodą prób i błędów, jeszcze wraz ze scenografem Grzegorzem Małeckim, doszliśmy do scenicznej ascezy.

Gdyby pan wiedział jakie były nasze pomysły na początku: walizki, cuda, fajerwerki. Powoli utrącaliśmy to i tym tropem poszliśmy w pozostałych przedstawieniach. Forma okazała się nieco inna, nie wiem czy lepsza, niż ta, w jakiej grał swoje sztuki Bogosian. Tu istotą jest aktor. On bierze na plecy refleksje i ducha autora.

Polska rzeczywistość dogania tę z monodramów?

- Niestety. Jedenaście lat temu wystawiliśmy drugi tytuł, "Czołem wbijając gwoździe...", a wtedy nie było jeszcze tak dużej grupy ludzi, która wreszcie coś zaczęła posiadać: domek na wsi, samochód, cokolwiek. I oto rodzą się pytania: zebrałem tyle rzeczy, a gdzieś tam ludzie umierają z głodu. Pożądam, posiadam, konsumuję i na tym koniec? Potrafiłbym się tym podzielić? O tym to jest.

"Seks, prochy..." to nie był Pana pierwszy monodram...

- Nieco wcześniej z młodym reżyserem Łukaszem Korwinem zrobiliśmy inscenizowane listy Michaiła Bułhakowa do władz sowieckich. Bohater zwraca się do publiczności głównie ich treścią, jakby się zwierzał. To spełniało moje myślenie o monodramie. Bogosian zadał sobie więcej trudu. Nie nazwał swych wystąpień "stand-up comedy" czy "one-man-show", ale "solo". I dotknął drażliwych za-

gadnień społecznych. To mnie podtrzymuje w chęci grania tych sztuk dalej. Nie uzurpujemy sobie chęci nauczania, ale być może przez prześmiewczą formę uda się spowodować, jak u Gogola, myślenie w rodzaju: "Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie".

"Solo"? To tak, jakby aktor, grana przez Pana postać, stawała się jakimś celem dla publiczności...

- To prawda. Ta forma jest o tyle inna, iż znajduję się w czystej dramatycznej relacji z partnerem. Wytwarza się go spośród widowni, rozmawia tu i teraz. W konstrukcji przedstawienia ratuje mnie, że to jest jednak dialog, choć nikt mi nie odpowie. To jest czasem bolesna sytuacja, ale i trening. Tym monodramy te różniły się od znanych dotąd w Polsce. Jednak najdalszy jestem od stwierdzenia, że monodram to istota aktorstwa.

Przez wagę i aktualność poruszanych problemów, Bogosian staje się w Polsce autorytetem. Czy także Pan czuje się autorytetem? Najdalszy jestem od takiej myśli. Wielcy dramaturdzy świata nie odpowiadali na to najważniejsze pytanie: jak żyć, a i filozofowie zdaje się mają z tym problem. Można mówić tylko o wskazywaniu pewnych dróg, nakłuwać pewne problemy. Już tytuł pierwszego monodramu, odwołujący się do zawołania amerykańskich hippisów, wiele nam mówi. Co się stało z tym sloganem i z całym dumnym pokoleniem, bo nie minęło parę lat i ono założyło piękne garnitury, krawaty i zaczęło robić forsę. U nas czasem się ludziom dziwnie wydaje, że jak "Seks, prochy i rock'ńroll" to tak "o wszystkim to będzie". A tam seksu co kot napłakał, prochów ani duduś, no może rock'ńroll został... i problemy. Jak mówi swym tekstem Bogosian: "Zatrzymamy się na paru ważniejszych przystankach, nie omijając przystanków: strach, obłęd, obsesja, pożądanie, uwięzienie, śmierć".

Mówi Pan "śmierć". "Przypadkiem Iwana llicza" powrócił Pan w minionym sezonie na scenę po niemal dwu sezonowej przerwie...

- Ów Ilicz, sędzia śledczy, i aktor śledczy, razem z publicznością i aktorami przeprowadzają tekstem Tołstoja badanie: czy jestem jako aktor w stanie zrozumieć fenomen śmierci i rozpatrzeć ludzkie zagubione życie, czy zastanawiamy się, że życie nam ucieka. Przyznam, że coraz bardziej jako człowiek zbliżam do tych ważnych pytań: co zagubiłem w życiu, czy jeszcze mógłbym kimś innym zostać, co jeszcze mógłbym zrobić, czy to ma się na aktorstwie skończyć, czy robiąc coś dobrze w twym mniemaniu innym też czynisz dobrze. To piękny tekst, wart wystawienia i rozmowy z publicznością. We wtorek student przybiegł do mojej garderoby i mówi: "Obok mnie siedziała pani, która zaczęła płakać". Czy nad losem bohatera? Chcę wierzyć, że wzbudzamy głębokie refleksje. Chciałbym żeby tak było. We wcześniejszej "Śmierci komiwojażera" zdarzyło się, że pewna pani w pierwszym rzędzie dostała spazmów. Bo tam każdy mógł znaleźć swą historię. Nie chodzi o to, by wyciskać łzy, ale taki teatr chyba jest słuszny.

Przez te lata nie ciągnęło Pana ku reżyserii? Wystawił Pan kiedyś "Piotrusia Pana", a przez jakiś czas nawet sam w nim grał rolę tytułową...

- Nie ciągnęło. Raz pod koniec lat 70. z koleżanką, panią Romą Kamińska, popełniliśmy "Piotrusia Pana" w Powszechnym. Cieszył się nawet popularnością. Adaptację zakupiono do Czech. Był na swoje czasy dość atrakcyjny. Wykorzystaliśmy suchy lód i lampy fluorescencyjne. Dzieci miały dużo frajdy, ale ja przypłaciłem to zdrowiem i uznałem, że do takiej organizacyjnej roboty chyba się nie nadaję. Spełniam się w aktorstwie i póki co mi to wystarcza.

Ale nie czuje się Pan aktorem zgranym?

- Mam chwile wątpliwości, takich zwykłych, ludzkich. Stąd okresy mojej mniejszej aktywności. Nie będę też ukrywał, że bardzo cenię sobie pracę, styl, podejście do teatru i aktora praktykowane przez pana Jacka Orłowskiego. Może dlatego, że jeszcze się nie za bardzo znamy i ciągle poznajemy. Czekam czy Jacek będzie miał jakąś fajną propozycję, a on reżyseruje dość rzadko. To jest szalenie interesujące i frapujące. Ma się wrażenie, iż premiera jest wyjątkowa. Jeśli nie odbija się szczytem popularności, to odbija się wagą problemu. Tak jak z "Przypadkiem Iwana llicza". Teraz będziemy przymierzać się do inscenizowania opowiadań Iwana Bunina. Spektakl będzie nosił tytuł "Gramatyka miłości" i opowiadał będzie o miłości rodzącej się i przemijającej.

Nigdy nie było w Panu chęci wyprowadzki poza "Jaracza", do teatru stołecznego? Łódź jest bezpieczniejsza?

- Takie chęci były. Cały miniony rok prowadziłem rozmowy z panem Andrzejem Sewerynem, który tworzy od nowa zespół, ale plany te spełzły na niczym. Zawsze uważałem, że trzeba coś robić w tej Łodzi, że może udać się uczynić tu coś ważnego. Ja mogę robić to głównie przez teatr, także Studyjny, przez pracę z młodzieżą. Nie udzielam się publicznie, bo nie umiem. Mogę dać Łodzi prezent, jeśli to jest prezent - tysiąc przedstawień. Gdyby chciała, mogłaby powiedzieć: "o, mamy tysiąc przedstawień, a w innych miastach nie ma". "Jeden baran wystawił tysiąc razy Bogosiana" - to bardzo urocze hasło. Wierzę, że jeśli znajdą się osoby, które w swojej branży mogą coś robić najlepiej jak mogą, to złoży się to w coś ważnego. Trzeba się zajmować tym, co cały czas chce się badać. Mnie się chce sprawdzać jak to właściwie jest z aktorstwem. A im jestem starszy, tym bardziej mnie to ciekawi. Niby mógłbym już coś na ten temat powiedzieć, ale waham się. Myślę, że aktorstwo, ta zabawa w człowieka, to jest coś większego niż sobie wyobrażamy i że tego chyba nigdy do końca się nie rozpozna.

I to próbuje Pan przekazać adeptom "filmówki"?

- Wydaje mi się, że o niczym innym nie mówię. Dziś czas jest bardziej skomplikowany. Chaos wytwarza się w nas i na zewnątrz. Ale młodzież jest taka sama. Każdy przychodzi z jakąś wyobraźnią. Ona być może jest dziś pokryta pyłem tego chaosu, który zdaje się tłumić zdrowe odruchy wyobraźni. Mówię czasem tak: moje pokolenie wychowało się na podwórku, na książkach "Winnetou", "Hrabia Monte Christo", w telewizji leciały pierwsze odcinki "Zorro", a Tomek Wilkowski przedzierał się przez Czarny Ląd. To odzwierciedlało się w naszych zabawach. Na co młodzież odpowiada: "My też się bawiliśmy na podwórku". Ale chyba bawili się trochę inaczej niż my, prawda? Kiedyś perspektywa pracy była albo w państwowym teatrze, albo państwowej telewizji. Gdy kończyliśmy szkołę, pani Maria Kaniewska mówiła: "Oto idź do prowincjonalnego teatru, graj od Hamleta do krowy i rośnij w górę". I nikt się tego nie krępował. Ja poszedłem do Olsztyna, na jeden sezon. Były też festiwale, które były giełdą aktorów. Dziś cały wir odbywa się w Warszawie, tam wszyscy chcą iść, ale czy wszyscy znajdą tam pracę? Dziś jest mi trudno radzić młodym: Idź do Kielc, czy gdzieś indziej, graj. Dlaczego? Bo pokus i błyskotek jest dużo. Mogę natomiast mówić: Nie zaczynaj od "serii". Mnie staremu gra w serialach już raczej nie zaszkodzi. Skończył się chyba czas aktorów typu "wieszak na role" czy "aktor-traktor". Teraz czeka nas czas aktora obdarzonego wyjątkową wrażliwością, duchowością i odpowiedzialnością. A o tym stanowi porządne wykształcenie, ukształtowanie światopoglądu. Dlatego wrażliwość trzeba kształtować dużo wcześniej niż w naszym pokoleniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji