Artykuły

Majster wśród maleństw

"I Am My Own Wife" w reż. Moisesa Kaufmana w Studiu baz@rt w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdybym był nim, szepnąłbym sobie: "Grześ, nie czyń tego!".

Gdybym był najświeższym Kierownikiem Literackim Narodowego Starego Teatru, gdybym duchem oraz ciałem za literackie, aktorskie, reżyserskie i scenograficzne moce projektu "baz@rt" odpowiadał, gdybym w Starym, czyli w samym sercu polskiego akademizmu teatralnego świeżą krewkę nowoczesnych orłów nadwiślańskiej Melpomeny rodakom fundował, czyli gdybym na tym scenicznym bazarze znad straganu swego zachwalał kiepską rzepę dramaturgiczną oraz inscenizacyjnie podgniłego buraka ćwikłowego, słowem, gdybym Grzegorzem Niziołkiem był - zawierzyłbym swemu instynktowi samozachowawczemu i przedstawienia "I Am My Own Wife" na swój "baz@rtowy" straganik w Starym bym nie sprowadzał. Po prostu - siedziałbym cicho, coby skandalu nie robić...

Trudno i darmo - Niziołek poszedł na całość. Co oznacza, że parę wieczorów, kiedy to wyśmienity aktor Jefferson Mays grał na scenie kameralnej rzeczony monodram, było zarazem serią podwójnej niezręczności Starego Teatru w ogóle, a "baz@rtu" w szczególe.

Po pierwsze - i mniej istotne - idzie o oczywistość. Gdy się mianowicie w ramach projektu "baz@rt", czyli na tle dotychczasowych produkcji "baz@rtowych", pokazuje dwie tak zwyczajnie profesjonalne godziny teatralne rodem z USA, to tzw. awangardowy Polaczek sceniczny - na doskonałego amatora wychodzi jak po maśle. Inaczej - w bezpośredniej bliskości monodramu Maysa nicość dotychczasowych usiłowań "baz@rtowych" w iście pawim trybie rozwija swój beznadziejnie nędzny, acz napastliwie dynamiczny ogon.

Niech będzie, wstyd z placu Szczepańskiego ujmę w formie ostatecznej. Otóż, jeśli dotychczasową, myślowo-estetyczną wydolność "baz@rtu" cechuje tężyzna taka, że nawet moja sznurówka jawi się w Starym niczym fraza Gabriela Garcii Márqueza - to co tu gadać o profesjonalizmie Maysa! Tak, Niziołkowi umknęło, że jedyną rolą "baz@rtu", w której nicość "baz@rtu" wypada w miarę żywo, jest rola tła dla kolejnej nicości.

Jak jednak powiadam - to dopiero pierwszy, mniej ważny problem dzieła "I Am My Own Wife", czyli: "Ja jestem swoją żoną". Problem fundamentalny to oczywistość, że prezentowanie dobra na tle nicości zupełnie niepotrzebnie czyni z tegoż dobra gruntownie nieprawdziwy, sceniczny cud. Miód z kija. W kraju, gdzie nikt już nie jeździ na rowerze, baba, co na rowerze jako tako pokonuje dziesięć metrów - od razu jest cudowną córą Szurkowskiego i cudownym synem Szozdy. Jakby może syknął poeta: dziś u nas chłop wciąż jeszcze urasta do potęgi króla Piasta!

W programie czytam, że ta na kanwie autentycznych wydarzeń sklecona opowieść o transwestycie, co się "nie kłaniał", czyli nie uległ ani terrorowi nazistowskiemu, ani duchowej nędzy wegetowania we wschodnim Berlinie - zdobyła w USA nagród pięć razy więcej, niż wspomniany Márquez zdobył na świecie całym. A to już, wybaczcie, zakrawa na niepoczytalne jajcarstwo! Jeden spektakl - osiem szacownych, a właściwie najszacowniejszych statuetek. Za co? Nie chce być inaczej - za wszystko! I to właśnie jest drugi, naprawdę fundamentalny problem pokazywania teatralnej normalności akurat w Starym. Gdyby się człowiek nie uszczypnął po kwadransie, ostro uwierzyłby, że z absolutnym mistrzostwem scenicznym obcuje.

Chwalić Boga - uszczypnąłem się w minucie piątej. Nie, to było zaledwie normalne, przeciętne, przyzwoite. I gdyby nie trwało dwie godziny - byłoby nawet przyjemne w odbiorze. To wszystko. Zaś problem największy - w literaturze. Główna boleść, to stylistyczno-dramaturgiczne banialuki pana Douga Wrighta. Co uczynił? Kretyńsko zaufał, że jak się wyjątkowo ciekawe i politycznie bardzo poprawne życie siermiężną łopatą, a nie piórem, na papier przeniesie - to artyzm mamy z głowy. Rzecz jasna - nie mamy.

Nie mamy, nie mam przed sobą żadnego artyzmu opowieści o tragicznym losie wszechstronnej "damy" Berlina, za to po półgodzinie mam serdecznie dość klasycznego kłamstwa prawdy litej. Po raz enty się potwierdziło, że w świecie fikcji nic tak szybko nie zdycha, jak ochłapy wprost z żyćka wzięte. Po prostu - Wright cudzą realność opowiada fatalnie, bo nie opowiada, lecz kalkuje. Pierwsze wtajemniczenie chłopca w potęgę podwiązki, faszyzm, komunizm, czyli: transwestyta na pochyłej równi historii Europy XX wieku.

Aliści - jest Mays! Po półgodzinie pomyślałem - zarazem całą przesadę pytania pojmując - co by było, gdyby Glenn Gould siódme miody wyciskał akurat z dzieła "Wlazł kotek na płotek"? Szkoda odpowiadać. Co robi Mays - aktor wysoce profesjonalny - w dziele naznaczonym klasyczną szlachetnością bojownika o równouprawnienie mniejszości, cóż on robi w tym lekko grafomańskim mozole dramaturgicznym dzielnego Wrighta? Jak to co! Zbija kapitał poprawności politycznej - i tyle!

Jednak - mucha nie siada. Gdy człowiek zna angielski zbyt słabo, by rozumieć nawiedzony skowyt Wrighta - ma pełną przyjemność bycia oko w oko z aktorem, który w kilkanaście postaci się wcielając, nie gubi swojej pojedynczej, ostrej, wyrazistej osobowości. Dlatego marzę, by go kiedyś w którejś ze scenicznych arcynarracji Becketta zobaczyć i usłyszeć.

Na zdjęciu: Jefferson Mays.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji