Artykuły

Szloch na Podlasiu

"Cztery pory roku" w reż. Piotra Dąbrowskiego w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Gdy jakimś trafem raz jeszcze pójdę do Węgierki na casting, to na pewno z transparentem: "Więcej Poniedzielskiego, mniej szlochu podlaskiego". Ale z castingiem, niestety, tak już bywa - zaśpiewać tam mogą wszyscy

Teatr Dramatyczny serwuje nam nowe widowisko kabaretowe - "Cztery pary roku". Rzecz to przykrojona wedle miary poprzednich spektakli w foyer - czyli w konwencji kabaretu kawiarnianego, gdzie publika siedzi przy stoliczkach: przy piwku, winku i niezobowiązująco.

Tym razem jednak spektakl nie jest - jak poprzednie kabarety w Dramatycznym - zlepkiem tekstów rozmaitych polskich autorów, opracowanym na potrzeby teatru, ale gotowym widowiskiem, kpiącym z popularności wszelkiego rodzaju castingów, a napisanym dla białostockiego zespołu przez Andrzeja Poniedzielskiego, znanego tekściarza i humorystę. Kto zna jego twórczość - spodziewać się mógł tekstów dowcipnych, inteligentnych, finezyjnych, podlanych sporą dawką melancholii. I takie też teksty w kabarecie dostajemy, tyle że... ciut ich przymało. A i te wyławiać należy cierpliwie, bo przytłumione są śpiewami (delikatnie mówiąc - w bardzo średnim gatunku) naszych białostockich aktorów. Krótko mówiąc - chętniej obejrzałabym widowisko o odwróconych proporcjach, w którym tekstu będzie dwa razy więcej, a części wokalnej tyleż samo mniej.

Intelekt o formie napadowej

Niestety, tak nie jest, więc w premierowym widowisku dowcip Poniedzielskiego niknie. A szkoda, bo jest smakowity. To krótkie powiedzonka, zestawienia wyrazów, zabawa słowami. Jedna bufetowa krzyczy do drugiej: "Precz na zaplecz!", ale bywa też wyrozumiała, tłumacząc pociąg ludzi do polityki: "Kto musi w politykę, to musi musiał, znaczy się poszedł za potrzebą". Zakochany fryzjer mówi o "miłości od pierwszego zmierzwienia", a pewien człowieczek z rozbrajającą szczerością oznajmia: "U mnie intelekt ma formę napadową, tak normalnie to sobie chodzę, coś skubnę, psa pogłaszczę, jakby co, to jeszcze akordeon mam w domu; a to wiadomo, harmonia w rodzinie".

Tu krótka zagadka: gdzie mogą pojawić się wespół bufetowa, chcąca się wyrwać z marazmu bufetu, zakochany fryzjer, dama o wielkopańskich manierach z mężem-gitarzystą od siedmiu boleści, "pan z przewlekłym romantyzmem" i inne rozmaite postaci - jeśli niekoniecznie jest to restauracja? Otóż pojawić się mogą na castingach wszelakich, których w Polsce popularność ostatnio jest wielka. I tak też jest pomyślane widowisko w Dramatycznym - jako casting. Tak naprawdę nie do końca wiadomo, kto i o jakich umiejętnościach jest poszukiwany. Groźna Bufetowa (Arleta Godziszewska) - która zawiaduje wszystkim, bo szanowna komisja castingowa się spóźnia - najpierw mówi coś o podatności na melodię i nastrój chwili, potem o całkowicie absurdalnych sposobach trzymania imbryka na głowie (skrót słowa "casting"). Ale - jak się wkrótce okazuje - temat niezbyt uczestników interesuje, bowiem dziwaczna brać i tak zabiera się do roboty - śpiewając i robiąc małpie miny do publiczności.

Fałsz na castingu

I tu pojawia się problem.

Bo choć wszyscy wiemy, że na castingach pojawia się czereda najrozmaitszych dziwaków, w większości takich, którym słoń na ucho nastąpił; i choć wiemy, że dziwacy owi małpują miny i gesty podpatrzone w telewizji i na ogół są śmieszni, a czasem wręcz żenujący; nawet wiemy też, że kandydaci owi zrobią wszystko, by zaistnieć w show-biznesie, choć nic do zaoferowana nie mają... - to jednak wszystko to nie usprawiedliwia pomysłu prezentacji widzom braku umiejętności wokalnych (i nie tylko) naszych aktorów. Bo choć próbuję wyobrazić sobie, że śpiewacy nasi udają tylko - na potrzeby spektaklu - że śpiewać nie umieją, a w rzeczywistości są laureatami Bursztynowych Słowików - to wybaczcie, ale wyobrazić sobie to jakoś trudno. Tak jak trudne do zaakceptowania jest założenie, że w takim właśnie spektaklu - castingu - można wepchnąć wszystkie wykonania i miny. Na kilkanaście piosenek z przyjemnością słucha się tu zaledwie kilku (m.in. w wykonaniu Doroty Radomskiej - ma niezaprzeczalnie najlepszy głos z całego zespołu i Bernarda Macieja Bani; może też jeszcze jedno z wykonań Agnieszki Możejko). Zjadliwe są też te "kawałki", w których aktorzy przerysowują wykonanie tak, że w swej groteskowości jest ono autentycznie zabawne - jak "Żółty jesienny liść" w wykonaniu Roberta Ninkiewicza.

Spektakl o braku talentu

Niezastąpiony Poniedzielski jednak nie byłby sobą, gdyby braku wokalnych talentów castingowców - tych naszych i wszystkich innych w prze- i w przyszłości - stosownie nie zripostował. Wypowiadając jego teksty, śmieją się z siebie (na szczęście?) też sami aktorzy. Bufetowa, pokrzykując na uczestników, marszczy brew i mówi: "No co to jest: szloch na Podlasiu? Czy poetico polo?". A gitarzysta (Ninkiewicz), zapytany przez innego uczestnika castingu, czy ma już podpisany kontrakt z jakąś agencją muzyczną, drapie się po głowie i pyta: "Aha, takie Sorry Music czy coś?".

Lepszej puenty być nie mogło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji