Artykuły

Marzenia nie muszą się spełniać

- Aktorstwa nie można sprowadzić do tego, że się coś wie. Gdyby nie wczorajsza rozpacz z nieumiejętności, dziś bym tak nie zaszalał. Gdybym wczoraj się tak nie przestraszył, dzisiaj nie byłbym uwolniony - mówi MARIUSZ BONASZEWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Z Mariuszem Bonaszewskim rozmawia Paulina Wilk

Rz: Dlaczego pan biega?

- A dlaczego Polacy jeżdżą do Argentyny i przez miesiąc tańczą tam tango? Spotkałem ich, gdy byliśmy w Ameryce Południowej z "Oczyszczonymi" Krzysztofa Warlikowskiego. Muszę tam wrócić, bo zostawiłem niespełnioną miłość - nie poszedłem w Andy. Biegam od dziecka, również po górach. Moja ulubiona trasa to Karpacz - Szklarska Poręba w zimie. Wysiłek daje zastrzyki przyjemności. Jestem od tego uzależniony. No i satysfakcjonujący jest koniec.

A co się czuje na mecie?

- Potrzebę powtórzenia. Tylko raz, po maratonie, ciężko zachorowałem. Wtedy myślałem, że następny bieg skończy się zawałem. Ale niezwykły był moment przejścia z "nie" do "tak". W jednej chwili lęk traci znaczenie. W samolocie zawsze przeżywam katusze, a po wylądowaniu zapominam. Mój ojciec przeżył upadek samolotu. Wrócił do domu w szoku, zaliczył męskie sufitowanie - duży, silny facet nagle położył się i wpatrywał w sufit. A potem opowiadał i to we mnie zostało. Słyszę te trzaski.

Czyli odziedziczył pan cudzy lęk?

- Niekoniecznie. W okresie dojrzewania u wielu chłopców rozwija się lęk wysokości. Ojciec chodził po górach, zabierał mnie już jako czterolatka. Lata 70. to sukcesy polskiej alpinistyki, oglądałem gazetki ze zdjęciami ośnieżonych szczytów i miałem pewność, że będę się wspinał. A tu nagle przeraża mnie czwarte piętro.

Może lęk pojawia się, gdy zdamy sobie sprawę, że nie jesteśmy nieśmiertelni?

- To u mnie nastąpiło bardzo wcześnie. Dziadek uwielbiał pogrzeby, prowadzał mnie do kaplic przycmentarnych, gdzie leżały ciała gotowe do pochówku. A ja kładłem się na katafalkach. Mówię o Lubawie, jeździłem tam na wakacje. Choć byłem chłopcem, nigdy nie odmawiano mi prawa udziału w pochówku. Bardzo cenię to doświadczenie. Nawet, jeśli jest ono powodem mojego lęku. Istnieję z poczuciem żalu, że życie jest tak skonstruowane.

Gorycz rośnie z czasem?

- Ionesco to świetny przykład narastającej wściekłości. Ale Gustawowi Houloubkowi się udało - jest wciąż nieśmiertelny. W jego ostatnich wypowiedziach zauważyłem ogromny żal, że życie się kończy. Rozpoznaję to uczucie. Ono nie jest stałe, bo nie znam żadnej stabilności. W jednej chwili jestem podekscytowany grając w "Oczyszczonych", a potem nagle pytam: - Właściwie w jakiej to sprawie? Czemu się oddajemy? Ekscytacji widowni? Perfekcyjny formalnie spektakl nie służy niczemu, z wyjątkiem samozachwytu. Bardzo lubię grać, dopóki gram. Ale przyjemność mija. Każdego dnia jest koniec.

Od premiery "Oczyszczonych" minęło prawie dziesięć lat. Ten czas w polskim teatrze można jakoś nazwać?

- Za dużo było zjawisk, zresztą nie cezura czasu jest najważniejsza. "Oczyszczeni" byli bitwą estetyczną, może absurdalną, ale konieczną, bo przyniosła teatrowi rozwój. Dziś Warlikowskiemu zarzuca się, że krąży wokół drzwi, które sam dawno wyważył. Kiedyś szokował, a teraz co? Po raz dziesiąty zrobi coming out? Rzecz w tym, że jego wirus się rozprzestrzenił. Formy spowszedniały. Ale myślę, że wszystko, co Warlikowski uruchomił, zostało pięknie rozgrzane i rozgrzebane. Po raz pierwszy od lat 70. zrobiło się gorąco na widowni i w gazetach. Dziesięć lat temu reżyserzy filmowi tylko bezradnie się na to gapili, teraz wśród nich obserwuję przebudzenie. Myślę, że robią rewolucję.

Co nowego przynoszą?

- Pojawiła się subtelność. Po okresie brutalności i wściekłości w samych filmach, ale też na planach, bo kręciło się w pędzie, dostrzegam czułość dla wielu spraw. No i wróciły oczekiwania. Reżyserzy chcą propozycji od aktorów, na każdym etapie pracy. Uzupełniamy scenariusz, proponujemy dialogi, całe sceny. Taką chęć współpracy pamiętam z teatru sprzed dziesięciu lat. Warlikowski zaczynał od postawy "nic nie wiem". Wsłuchiwał się w nas. Próby były nieustannym popełnianiem błędów i odrzucaniem ich. A teraz reżyserzy filmowi zapraszają: wejdźmy w to wszyscy. Jedynie uczestnictwo w takiej pracy daje satysfakcję.

Czy spektakle ostatniej dekady w jakiś istotny sposób wpływały na życie poza teatrem?

- Zupełnie nie. Mam poczucie, że to wszystko mogłoby się nie wydarzyć.

Czyli klęska?

- A dlaczego zakładać, że taki efekt byłby istotny? Jakie znaczenie dla elżbietańskiej Anglii mogły mieć odkrycia psychologiczno-teatralne Szekspira? Chyba żadnego. Oczywiście w Polsce teatr był i jest bardziej związany z rzeczywistością. Sztuka, w której mężczyzna wkłada mężczyźnie na palec obrączkę, ma ogromny kontekst socjologiczny. Ludzie przychodzą z zewnątrz i jedni się oburzają, pytają: "Jakim prawem?!", a drudzy mówią: "A właśnie, że tak - mamy prawo!". Tylko czy to coś zmienia? Ilość ataków na obyczajowość nie ma związku z teatrem.

A może te starcia Polaków i bulgoczące różnice są próbą dogadania się ze sobą?

- Kusi mnie, żeby powiedzieć: jest odwrotnie, tarcia rozdzielają nas jeszcze bardziej. Ale to zbyt łatwa konstatacja. Dziś podziały w Polsce bardzo się skomplikowały i zatarły. Podstawowy podział polityczny jest nieprawdziwy. Jestem tego ofiarą - człowiekiem, który nie wie. Awanturuję się tak samo z ludźmi prawicy, jak i z liberałami. A więc w różnice tak rozpisane nie wierzę. Natomiast wierzę we wściekłość, w mentalne wzburzenia. Poza tym myślę, że jesteśmy w okresie przejściowym. Po nim przyjdzie następny, może równie brutalny. A może podzielimy się również geograficznie?

Jak pan to sobie wyobraża?

- Co, jeśli autonomię finansową uzyskają niektóre dzielnice, dajmy na to: zachodnia Polska z Poznaniem, Śląsk, księstwo mazowieckie i tereny wschodnie? Takie podziały są możliwe, bo przecież istnieją różnice. Pochodzę z Pomorza, tam prawie wszyscy są znikąd. Nie znamy swych historii sprzed pół wieku. Nie jesteśmy zakorzenieni naprawdę głęboko. Przecież kiedyś na wybrzeżu Bałtyku mieszkali Wikingowie, których wyparli dzicy, okrutni Słowianie. Wtedy też spotkały się plemiona, które nie mogły się porozumieć.

Czyli nic o sobie nie wiedząc, żyjemy w kraju, który z tak zwanej pamięci narodowej uczynił obowiązek.

- Uświadomił mi to ostatnio kolega aktor, mówiąc: "Czas zdefiniować słowo Polak". Wtedy się przeraziłem. Z drugiej strony myślę: czy taka wypowiedź to nie jest o łyk wódki za dużo? Kolejna impreza zaliczona z rozpędu? Zauważam ogromne zmęczenie. Weźmy portale internetowe, są zupełnie bezradne wobec rzeczywistości, wszystkie identyczne, wypluwają te same śmieci. Należałoby je zlikwidować.

Aktorstwo daje panu jakąś osobistą pewność?

- Jak każdy aktor miewam poczucie, że jestem najlepszy na świecie. A równie często, że tkwię w pomyłce zawodowej i jest ostatni moment, żeby się rozszaleć w czymś innym. Aktorstwa nie można sprowadzić do tego, że się coś wie. Gdyby nie wczorajsza rozpacz z nieumiejętności, dziś bym tak nie zaszalał. Gdybym wczoraj się tak nie przestraszył, dzisiaj nie byłbym uwolniony. Ale na szczęście czuję, że przyjemność grania rośnie. Nawet w spektaklach, które uważam za nietrafione, chcę się eksploatować. Niestety, coraz częściej spotykam w pracy młodych ludzi, którzy nie cierpią grania. Oszukują. Czerpią inny rodzaj satysfakcji, umiejscowiony w zdjęciach, telewizji, w medialnym istnieniu. Sztucznie podgrzewają atmosferę podczas prób, udają intelektualizowanie, a potem schodzą do garderoby i drętwieją. Po jaką cholerę to kłamstwo?

Ja uwielbiam być spalony. Czuć to, co po biegu. Ta pustka jest cudem.

Czy to wchodzi w grę: opuścić teatr?

- Mógłbym być gdzie indziej. Odbyć rejs przez północny Atlantyk, pływać kutrem wokół Bornholmu, łowić łososie i dorsze. To wydaje mi się świetne. Ale nie jestem sam, mam rodzinę. Ona jest nie do porzucenia. Tej straty bym nie zniósł. Marzenia nie muszą się spełniać, to nie przekreśla ich wagi.

Moja biedna głowa | 2.35 | kino polska | sobota

Nocne ptaki | 8.05 | TVP Kultura | WTOREK

Od 1997 roku związany z warszawskim Teatrem Narodowym, gdzie grał m.in. w "Błądzeniu" (Nagroda im. Aleksandra

Zelwerowicza dla najlepszego aktora w 2004 roku), "Ryszardzie II", "Norze" i "Otellu". Często w podróży, występuje m.in. na deskach teatrów w Gdańsku i Wrocławiu. Grał w spektaklach Grzegorzewskiego, Jarockiego, Englerta, Olsten, Domalika i in. Jedną z jego największych kreacji była postać sadystycznego lekarza Tinkera w "Oczyszczonych" Sarah Kane w reż. Krzysztofa Warlikowskiego.

Ostatnie lata to pasmo świetnych ról filmowych, m.in. w "Wenecji", "Lesie" i "Matce Teresie od kotów". Wielokrotnie angażowany do spektakli Teatru TV i Polskiego Radia, a także seriali. Występował w "Glinie", "Na dobre i na złe" oraz "Zaginionej". Ostatnio w "Przystani", "Ratownikach" i "M jak miłość".

Zafascynowany historią i kulturą Skandynawii, zwiedza północne wyspy i zaczytuje się w kryminałach Henninga Mankella. Doskonale czuje się na łodzi i w biegu. Jest żonaty z aktorką Dorotą Landowską.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji