Artykuły

"Wielopole, Wielopole"

Stały autor tej rubryki, Maciej Szybist, przeprowadził się na tydzień do Wilna, stąd obecność niżej podpisanego i jego relacja z najnowszego spektaklu Tadeusza Kantora.

Najpierw bardzo żal mi było kolegi, że ominie go satysfakcja obejrzenia przedstawienia oraz zaszczyt pisania o nim; gdym jednak przed godziną wrócił z sali dawnego "Sokoła" przy dawnej Wolskiej, zacząłem mu zazdrościć. Bo jak pisać, na trzech stronach maszynopisu, o tym przedsięwzięciu? W głowie mi się mąci, klawisze w maszynie mylą, bogać tam, lepiej w Wilnie siedzieć, choć i też niedobrze.

Bo cóż: można powtórzyć za tysięcznym już chórem, że oto Tadeusz Kantor, twórca słynnego "Cricotu-2", w nim nie mniej słynnej "Umarłej klasy" sprzed kilku lat, stworzył nowe dzieło nie tylko że w niczym nie ustępujące poprzedniemu, ale pod wieloma względami wręcz je przewyższające. Nie to, że "lepsze", te kategorie od razu zostawmy w szatni mózgu. Idzie o coś tak tajemniczego, zmysłowego raczej niż myślowego, jak potęga wizji, głębia analizy psychologicznej, siła obrazu, bogactwo tzw. środków artystycznych.

I nie powiemy w ten sposób nic. Ot, jeszcze jedno ględzenie recenzenckie. Więc może inaczej.

Gdzie jesteśmy? Najpierw w czasie teraźniejszym. Listopadowy wieczór, zatłoczona sala, dużo młodzieży, dookoła w telewizji dyskusja o poprawie dla naprawy, znów wyłącza się prąd (co z nami będzie?), na scenie kilka gratów: wolno stojące stare, drzwi, szafa, żelazne łóżko, stół, krzesła, drewniany krzywy krzyż, w tle jakby zasłonka-kurtyna z desek, rozsuwana, dwie lampy a la stożek, z gołymi żarówkami. Po scenie chodzi ubrany na czarno Tadeusz Kantor, z szalem owiniętym dokoła szyi, spogląda na tłum, znów chodzi, przysiada. Ktoś do kogoś macha ręką, z widowni, że jest jeszcze kawałek miejsca.

I zaraz będziemy w czasie przeszłym. W okolicach I wojny światowej. Ale niedokładnie i niekoniecznie. Bo w jakimkolwiek dzieciństwie. W mitycznym czasie umarłym, o którym zaświadczają tylko stare fotografie rodzinne, wspomnienia, strzępki własnej pamięci.

Jesteśmy w pokoju dziecinnym. Pokój zaludniają fantomy i - wujkowie, ciotki, babka, dziadek, ksiądz, ogromna fotografia! "z wojska", na której widać ojca wśród umundurowanych kolegów żołnierzy. Ta fotografia ożyje. Ojciec zejdzie z niej i będzie jednym z członków rodziny. Odbędzie się jego ślub z Helką-matką, Ojciec mą szary mundur i szarą twarz, jest żywym trupem, podobnie jak wszyscy, żołnierze. Porusza się krokiem manekina, wydaje przeważnie nieartykułowane dźwięki, czasem przekleństwa. Jest prawdziwym ojcem i jednocześnie stereotypem wojaka, ponadto symbolem bezmyślności śmierci w mundurze i za mundur. Towarzyszy mu znany marsz "Szara piechota", który będzie się przewijał przez cały spektakl, upiorny marsz zagłady, śmierci i walki.

Ten pokój, szary, zakurzony pokój dziecinny jest dokładnym odwróceniem stereotypu "dziecinnego pokoju". Nie kolorowe łaszki, zapach mamusinych perfum, zabawki, kołderka. Jest to pokój-lęk, pokój-nocny strach, który pojawia się w dręczących koszmarach sennych, nie pozwala zapomnieć o czasie, który już opuściliśmy, choć na pozór tylko. Ten czas wraca bowiem w nas, do nas, towarzyszy nam bezustannie jako memento mori: nie uciekniesz przed własną pamięcią.

Ten pokój jest symbolem Koła Życia: tu się urodziłeś, tu wracasz u schyłku życia. Pokój, w którym ciągle obecna jest śmierć jego dawnych mieszkańców, kojarzy się teraz ze śmiercią, która jest przed nami. Zostawiliśmy ją za sobą, pogrzebaliśmy w dziecinnym domu - a przecież czeka nas u kresu drogi, którą podążamy w przód.

Dziwni mieszkańcy tego pokoju. Postaci nie udające swojej "pełni", kompletności, tak jakby mógł je stworzyć pisarz realista. To kawałki byłego życia, urywki pamięci. Istnieją o tyle ,tylko, o ile tak właśnie zostały zapamiętane przez tego, kto teraz wywołuje je z niebytu. Oderwane słowa, gesty, sytuacje. Natrętnie powtarzane, jakby tylko w ten sposób można było wypełnić im sceniczne istnienie, dosztukować zatarte w pamięci inne szczegóły. Kłótliwi wujkowie bliźniacy, krzyżowany i męczony wujek-ksiądz, w którym skupiły się wszystkie dziecięce obsesje religijne (kto uważa, że sceny z Księdzem są bluźniercze, niech poczyta psychoanalityków albo przypomni sobie filmy Felliniego), matka wciąż w bieli ślubnej, zbrukanej przez "życie", trup-wspomnienie ojca, upiorna żona fotografa, z aparatem a la karabin maszynowy...

Nie doszukujmy się "logiki" w tym spektaklu. Jest sennym koszmarem, tańcem życia i śmierci. Trzeba wejść w jego atmosferę zostawiając na progu wiedzę o teatrze mniemanym, jaki nas wciąż otacza.

Półtorej godziny snu na jawie. Zapachu krwi, prochu i naftaliny. Udręczonych marzeń. Modlitwy, która wciąż nie może się spełnić.

I pośród tego wszystkiego, w tym pokoju - on, Tadeusz Kantor, który chodzi pośród aktorów jakby nie mógł uwolnić się nawet teraz ze swoich snów. Bo rzeczywiście nie może. Przecież ten pokój to właśnie jego Wielki Sen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji