Artykuły

Strindberg doprowadzony do absurdu

"Pelikan, czyli pożegnanie mięsa" w reż. Natalii Korczakowskiej w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Anna Łukaszuk w Gazecie Wyborczej - Szczecin.

Nawet rewelacyjna scenografia i rozwiązania audiowizualne, ciekawe kostiumy i doskonała gra aktorska nie uratowały histerycznej i nudnej sztuki, którą zaserwowała nam Natalia Korczakowska.

Spektakl "Pelikan, czyli pożegnanie mięsa" była pierwszą tegoroczną premierą w Malarni, małej scenie Teatru Współczesnego. Sztuka miała być inspirowana dziełami wybitnego szwedzkiego twórcy Augusta Strindberga - "Pelikanem" i skandalizującą powieścią autobiograficzną "Spowiedź szaleńca".

Tytułowy Pelikan jest odwołaniem do średniowiecznej symboliki. Wierzono kiedyś, że kiedy pisklęta nie mają co jeść, pelikan rozdziobuje sobie pierś i karmi młode krwią. Tu takim pelikanem ma być matka.

Fabuła jest prosta. W rodzinie umiera ojciec. Matką (Iwona Kowalska) - nieporadną i uzależnioną od leków muszą zająć się dorosłe już dzieci: Fryderyk (w tej roli jak zawsze rewelacyjny Maciej Litkowski) i Gerda (również świetna Barbara Biel). Jednak dzieci nie chcą poświęcić się dla kogokolwiek poza sobą. Fryderyk wiecznie pijany, przytłoczony bezsensem życia sam siebie określa przez łzy jako turystę na nieustających wakacjach. Gerda - nieszczęśliwa mężatka, musi się poniżać, by despotyczny mąż ją doceniał. Ma to być rzecz o stosunkach międzyludzkich, stosunkach rodzinnych, wchodzeniu w dorosłość i odcinaniu pępowiny. W całej tej historii najważniejsze są emocje. Ich intensywności sprzyja mała scena. Aktorzy są blisko widza; tu każdy krzyk i łzę czuje się znacznie mocniej niż w normalnej przestrzeni teatralnej. Jednak ta kumulacja emocji, która w innych sztukach potrafi być atutem i wywołać wypieki na twarzy, tu jest po prostu męcząca. Bohaterowie krzyczą, histeryzują, czołgają, rzucają na linoleum, płaczą, snują się jak we śnie. Bez ładu i składu. Dialogi o drodze do szczęścia (poza rodzinnym gniazdem) są chaotyczne i przeintelektualizowane. Druga część spektaklu, w której nagi Fryderyk i jego roznegliżowana siostra ganiają się po scenie, by w końcu się dopaść i posiąść, jest już tak ekstremalnie absurdalna i nudna, że trudno wysiedzieć

na krześle. "Na szczęście" sztuka kończy się pożarem (który imituje migoczący na pomarańczowo kogut).

Mocną stroną przedstawienia jest jego strona wizualna; bardzo dobre kostiumy (zaprojektowane przez Marka Adamskiego) oraz scenografia Kobasa Laksy, jednego z najlepszych młodych artystów audiowizualnych. Na scenie widzimy wielką, misternie ułożoną górę ubrań, dwa krzesła, wózek inwalidzki i manekina. Najważniejszą rolę odgrywa wiszący na ścianie portret ojca (przedstawiający zresztą samego Augusta Strindberga). Bardzo ciekawym rozwiązaniem jest zastosowanie kamery, którą Fryderyk kręci poszczególne sceny i z której obraz widzimy na ścianie. Z czasem akcję na ekranie zastępuje właśnie obraz ojca - pisarza, który w ten sposób otacza nas z obu stron sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji