Piotruś na flugu
Podczas przedstawienia "Piotrusia Pana", jakie przygotował właśnie Teatr "Wybrzeże'', dzieciaki piszczą z uciechy, podniebne loty wywołują chóralne okrzyki zachwytu, a pojawienie się psa Nany lub Krokodyla powoduje tzw. frenetyczne oklaski.
Teatr to takie miejsce, gdzie można latać. Prawie już o tym zapomnieliśmy. Bowiem to miejsce osobliwe częściej - niestety! - kojarzy się nam z nudziarstwem, podawanym zazwyczaj w oparach egzystencjalnych, niż z zabawą, czarami i dziwami wszelakimi. Niegdyś kochaliśmy operetki, dzisiaj wolimy nieszpory. Takie widać czasy. Na szczęście są wyjątki. Co prawda dla dzieci, ale i to dobre. Podczas przedstawienia "Piotrusia Pana", jakie przygotował właśnie Teatr "Wybrzeże" dzieciaki piszczą z uciechy, podniebne loty wywołują chóralne okrzyki zachwytu, a pojawienie się psa Nany lub Krokodyla powoduje tzw. frenetyczne oklaski.
"Piotruś Pan" Jamesa Matthew Barriego to książka, z której można nie wyrastać. Tak, jak z "Kubusia Puchatka", czy z "Alicji w krainie czarów". Te książki - by przywołać tu porównanie, jakie uczynił Barrie odnośnie umysłu pani Darling, jednej z postaci swej powieści - są jak te maleńkie szkatułeczki, rodem z zagadkowego Wschodu; są one umieszczone jedna w drugiej i ile byś ich nie otworzył, zawsze jest jeszcze jedna w środku. Im jesteś starszy, tym więcej możesz ich otworzyć. Tyczy to oczywiście literatury, nie teatru. Ten musi operować skrótem, nie może prowadzić tak finezyjnej narracji.
Roger Redfarn, reżyser gdańskiego "Piotrusia Pana", przygotował spektakl z myślą o dzieciach. Nie interesowała go najmniejsza szkatułeczka. Postawił na fabułę, na przygody, na zabawę. Jak bajka, to bajka! Ale jak tu zafascynować małego widza, wychowanego na telewizyjnych trickach, na filmach animowanych i efektach komputerowych, gdzie wszystko jest możliwe? Trzeba nauczyć aktorów latać! Wszak robili to kilka wieków temu, mogą i dzisiaj. I zastosował flugi, czyli, mówiąc zupełnie nie po inżyniersku, specjalne sznurki, umożliwiające nadsceniczne loty.
Rzecz niby nienowa - artyści włoscy dawali takie popisy w Warszawie już za Władysława IV, czyli w XVII wieku! - ale efekt nadspodziewany. Oto żywy człowiek, a lata! Można tylko mieć nadzieję, że nasze pociechy nie będą usiłowały naśladować Piotrusia Pana, próbując lotów z dachów co wyższych bloków...
Scenografia Łucji i Bruna Sobczaków także jak z "prawdziwej" bajki. Jak salon, to salon. Jak okręt piracki, to "odrobiony" starannie. Jak Krokodyl, to wielki, z ogonem i ogromną paszczą. Piraci odziani jak trzeba, Indianie z piuropuszami, a syreny ze srebrzystymi ogonami. Wszystko jak z katalogu wzorcowych postaci z dziecięcych wyobrażeń. Toteż mali widzowie reagują natychmiast, zanim jeszcze bohaterowie zdążą przemówić. A ponieważ przemieszczają się szybko - jak to w bajkach bywa - toteż zmiany scenografii muszą być częste. Stąd dwie przerwy w przedstawieniu oraz specjalna kurtyna, projektu Moniki Sobczak-Konca, za którą dokonują się owe zmiany, gdy w tym czasie, na jej egzotycznym tle pojawia się Narrator w osobie Ryszarda Ronczewskiego czyli, jak ochrzcił go siedzący obok chłopczyk, "stary nudziarz". Ale wywody Narratora ożywia rytmiczna muzyka Andrzeja Głowińskiego, tak że zostaje on w końcu wyklaska-ny przez żądne dalszych przygód dzieciaki.
Sztuka ta wymaga obsadzenia w niektórych rolach dzieci. Główna trudność w takich wypadkach polega na tym, aby swymi umiejętnościami nie odstawały one rażąco od aktorów, a z drugiej strony, aby aktorzy, grający prawie ich rówieśników - w tym wypadku Piotruś Pan i Wendy - potrafili zagrać dzieci. Zarówno aktorom, Jolancie Jackowskiej jako Wendy i Grzegorzowi Gzylowi w roli Piotrusia Pana, jak i gromadce chłopców - szczególnie Krzysztofowi Fogielowi (Michael) i Bartoszowi Gąsiorowi (John) - z tego trudnego zadania udało się wyjść obronną ręką. Chociaż, muszę przyznać, że Grzegorz Gzyl bardziej kojarzył mi się z Tarzanem, a Jolanta Jackowska z Jane niż ze swoimi literackimi pierwowzorami. Ale to może skaza wieku...
Aktorstwo, jak zazwyczaj w Teatrze "Wybrzeże", wysokiego lotu. Wymienić wszystkich nie sposób, nie można jednak nie napisać o wspaniałym Jerzym Łapińskim, który z epizodycznej roli pirata Smee potrafił stworzyć prawdziwy aktorski cymes, czy o znakomitej "kreacji ciałem" czyli Jacku Labijaku w roli psa Nany, który nawet przy brawach na zakończenie nie pokazał swojej ludzkiej twarzy. To się nazywa konsekwencja i stopienie się z rolą! Przedstawienie "Piotrusia Pana" cieszyć się będzie, jak sądzę, powodzeniem i wróżyć mu pewnie można długi sceniczny żywot. Bo gdzież indziej oglądać można prawdziwych fruwających ludzi?