Artykuły

Życie na pięciolinii

"Amadeusz" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Marta Kaźmierska w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Gdyby nie film "Amadeusz" Miloša Formana, siła rażenia spektaklu Pawła Szkotaka byłaby zapewne większa. Ale nawet z takim bagażem artystom udało się powiedzieć na scenie coś ważnego...

Premiera spektaklu "Amadeusz" odbyła się w piątek w Teatrze Polskim. Do pracy nad sztuką Petera Schaffera - tą samą, która prawie trzydzieści lat temu stała się kanwą filmowego scenariusza - oprócz swojego zespołu Paweł Szkotak zaprosił tym razem także solistów, chór i orkiestrę Teatru Wielkiego, pod dyrekcją Agnieszki Nagórki.

Na potrzeby "Amadeusza" wyrósł w Teatrze Polskim głęboki kanał dla orkiestry. Konstrukcja, która na pierwszy rzut oka może wywoływać wrażenie optycznego dystansu między widownią a sceną, nie jest tu tylko scenograficznym ozdobnikiem. Muzyka Mozarta jest w spektaklu Szkotaka dramatycznym kontrapunktem, jednym z ważniejszych głosów. Jeśli nie najważniejszym z nich.

Tam, gdzie znakomity film Formana pozwala zajrzeć bohaterom prosto w oczy, w teatrze odzywają się smyczki. To one, wraz z innymi instrumentami, pozwalają wybrzmieć w pełni emocjom. Jest tak, jak przewidział we fragmencie sztuki Schaffera Antonio Salieri: wszystko przeminie, a ta muzyka pozostanie.

Postać nadwornego kompozytora cesarza Józefa II wziął na swoje barki aktorski duet: Michał Kaleta i Wojciech Kalwat (młody i stary Salieri). Pierwszy z nich zbudował w "Amadeuszu" kawał dobrej roli. Kaleta gra człowieka doprowadzonego na skraj obłędu przez własną twórczą niemoc i geniusz wielkiego kompozytora, u boku którego przyszło mu żyć i tworzyć własne, niedoskonałe utwory.

Mozart (magnetyczny Łukasz Chrzuszcz, który żongluje skrajnymi nastrojami jak sceniczny kameleon) wkracza na scenę wydając z siebie charakterystyczny chichot idioty. Wesołkowaty tytułowy bohater - podobnie jak w słynnym filmie - przedstawia się widzom z wysokości podłogi, po której tarza się, uczepiony spódnicy swojej narzeczonej - Konstancji. Poważnieje, gdy słyszy muzykę. - Zaczęli grać beze mnie - konstatuje i wybiega tam, skąd dobiegają dźwięki.

W życiu "cudownego dziecka" splot geniuszu i szczęśliwych zbiegów okoliczności zastąpią wkrótce wydarzenia w tonacji molowej. Zmienią się też nuty: dwugodzinną realizację, wypełnioną utworami skrzącymi dowcipem i lekkością, takimi jak "Wesele Figara" zamknie niedokończone "Requiem".

Jest w realizacji Pawła Szkotka parę scen chwytających za gardło: oto Salieri wyzywa na pojedynek Boga, bo nie może dłużej znieść tego, jak nierówno stwórca rozdziela między swoje dzieci talenty. Oto człowiek z wizją i nadzwyczajnymi umiejętnościami gaśnie w oczach i umiera w skrajnej nędzy, ponieważ nie jest w stanie złamać tępego oporu cesarskich urzędników, którzy rozdają karty w grze o państwowe subwencje. Do upadku Mozarta przyczynia się wreszcie sam cesarz (bardzo dobry Wiesław Zanowicz), który dzieł Mozarta nie jest w stanie nie tyle zrozumieć, co po prostu wysłuchać do końca. - Za dużo nut - rozkłada ręce władca.

W spektaklu Pawła Szkotaka historyczny kostium, choć ciekawy (dwie skrzypaczki w perukach grające na prawym balkonie!) nie wydaje mi się nieodzowny. W dżinsach i bez peruk aktorzy i muzycy opowiedzieliby tę samą historię. Chwilami zabawną. Na pewno świetnie napisaną. Wciąż aktualną i poruszającą. Jak "Don Giovanni" i "Czarodziejski flet".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji