Opowieści miłosne
Ten wspólny tytuł kryje trzech różnych autorów, z trzech różnych epok: Alfred de Musset - najbardziej utalentowany z romantyków francuskich; Federico Garcia Lorca, którego zaliczano do najbardziej interesujących autorów dramatycznych naszego stulecia i Samuel Beckett, dramaturg współczesny, opiewający ludzką egzystencję, którego najtrafniej charakteryzuje lapidarne określenie - pisarz ludzkiego losu.
A zatem jednego wieczoru na Małej Scenie Bałtyckiego Teatru Dramatycznego obejrzeliśmy "Drzwi muszą być albo otwarte albo zamknięte" Musseta, "Romans Perlimplina do Belisy" Lorki oraz "Radosne dni" Becketta. Zestawienie tych trzech pozycji musi jednak zastanawiać i istotnie pytamy - jak to nas uprzedza Wojsław Brydak w programie wydanym do tego przedstawienia - co ma wspólnego Musset z Lorką i obaj dramaturdzy z Beckettem.
Na to pytanie odpowiedzi szukamy w teatrze, ale z przedstawienia nic nie wynika. Aby zestawić kilka małych sztuk w jednym przedstawieniu trzeba mieć pomysł na taki spektakl, podporządkować wszystkie te utwory jakiejś wspólnej myśli..
Ryszard Peryt realizował kiedyś cztery jednoaktówki Czechowa pod wspólnym tytułem "Łabędzi śpiew". Reżyser miał pomysł na pokazanie tych utworów dramatycznych w jednym spektaklu. Całość prezentował w formie teatru w teatrze, dwóch aktorów w małych scenkach-garderobach na oczach widzów przygotowywało się do wyjścia na scenę w kolejnej sztuce i całość tłumaczyła się w finale. Można było z taką propozycją się nie godzić, ale przecież była to propozycja. W koszalińskim przedstawieniu Musseta, Lorki i Becketta - poza wspólnym tytułem - nie znajdujemy nic.
Salonowy drobiazg sceniczny Musseta, finezyjny i dowcipny, w którym autor pokazuje nam parę swoich bohaterów w czasie wizyty Hrabiego u Markizy - wymaga idealnej precyzji aktorskiej, wdzięku, lekkości, elegancji. Krzysztof Rotnicki nie miał aktora na rolę Hrabiego i pomysłu na przedstawienie. W rezultacie Mieczysław Błochowiak, któremu przypadła rola Hrabiego, zachowuje się tak, jakby go w ostatniej chwili przebrali w kostium, ucharakteryzowali i przypadkiem wepchnęli na scenę. Jest przerażony, ale chce z godnością powiedzieć tekst. I to wszystko. Stąd Ewa Nawrocka dwoi się i troi, aby coś się działo w tym salonie, ale nie może sama temu podołać. Nawet pędzel, który zgrabnie jej służy na początku sztuki, przeszkadza później, bo aktorka zbyt długo go ogrywa. Ale jeśli sytuacje na scenie nie są ustawione, nie pomagają aktorom, wynika to z nieprecyzyjnej analizy tekstu przez reżysera. Coś z czegoś powinno przecież wynikać, a wynika jedynie fakt, że aktorzy szamocą się na scenie.
I po przerwie Federico Garcia Lorca, poeta i dramaturg hiszpański, o którego twórczości pisano, że to gorycz i ogień. Autor "Czarującej szewcowej", "Krwawych godów", "Yermy", znany jest koszalińskiej publiczności z interesującego spektaklu wielkiego dramatu "Dom Bernardy Alba". W "Opowieściach miłosnych" zaprezentowano nam tragiczną "Miłość Perlimplina do Belisy w jego ogrodzie".
"Teatr jest szkołą płaczu i śmiechu, jak też wolną trybuną, na której ludzie mogą stare lub błędne nauki moralne wyraźnie ukazywać i na żywych przykładach objaśniać wieczne prawa ludzkiego serca i uczucia". Gdyby realizator przedstawienia wziął pod uwagę, te słowa znakomitego hiszpańskiego poety i człowieka teatru, jakim był Lorca, być może nie obszedłby się z jego Perlimplinem tak okrutnie, aby wprowadzaniem didaskaliów rozweselać jego dramat o tworzeniu duszy w kobiecie.
Wywołują one, owszem, zamierzoną radość na widowni, ale - na szczęście - wykonawca roli Perlimplina, Andrzej Skupień, nie dał się temu ponieść. Aktor czuje poetykę tego dramatu-romancy i prościutko, szlachetnie prowadzi swego bohatera. Ba, ma tym trudniejsze zadanie, że publiczność raz po raz jest rozbawiona, ale potrafi on zapanować nad atmosferą panującą na widowni, potrafi przeciwstawić im nastrój liryzmu i - co najważniejsze - ludzie go słuchają. Jest to niewątpliwy sukces aktora, któremu partneruje utalentowana Joanna Fertacz (Belisa) oraz Zofia Grabska jako Markolfa i Diana Łozińska (Matka Belisy).
Na trzecią sztukę tego wieczoru wybrał Krzysztof Rotnicki "Radosne dni" Samuela Becketta. Jest to smutne doświadczenie i dla widzów i wykonawców. Jeśli pierwszą z tych sztuk prowadzi się jak komedię, z drugiej robi się komedię, to i w trzeciej te komediowe wątki muszą być. No i są. A mnie się wydawało, że jest to wielki dramat ludzkiej egzystencji, nieskończonej samotności człowieka w jego odchodzeniu od życia i jego ustokrotniona wrażliwość na wszystko co go otacza. Ludzie przebiegają przez swoje życie w pośpiechu i nie mają czasu zauważyć tysiąca otaczających ich drobiazgów. Ale i na to przychodzi pora. Wtedy ważna jest choćby szczoteczka do zębów. Czy też jakiś owad - przecież symbol życia na pustkowiu, gdzie dawno już nie przechodzili ludzie i gdzie wszystko pochłania piach. Para ludzi i ciemne niebo nad nimi... Tak chyba o dramatach Becketta pisał Stanisław Hebanowski.
Odnoszę wrażenie, że to czysty przypadek, że "Radosne dni" zostały zrealizowane w tym tryptyku. Ani bowiem reżyser nie wiedział czego od aktorki wymagać, jak ją poprowadzić, ani Jadwiga Bryniarska (Winnie) nie może sama udźwignąć tego, co w tej sztuce jest zawarte. Partneruje jej Feliks Woźnik jako Willie. Jedynie Jerzy Rudzki spisał się znakomicie, bo zaprojektował wspaniałe kostiumy w tym spektaklu, a scenografia "Radosnych dni" świadczy, że jej twórca wiedział co czyni.
Autor wstępu do programu pisze w zakończeniu, że na miejscu tych trzech sztuk mogłyby być inne, "ale musiałyby, podobnie, bardzo dziwić się sobie wzajem". Ba! Oby tylko doborowi sztuk nie dziwiła się publiczność.